Niby ma wszystko; wygląd, proekologiczne nastawienie i osiągi. Coś jednak mi w tym aucie nie pasuje… i chyba nie jestem w tej kwestii w mniejszości.
Czas. Niby mamy 24 godziny w dobie, ale po odjęciu godzin niezbędnych na sen i pracę nie zostaje ich najwięcej. Szczególnie dobrze zrozumieją mnie tatusiowe dwulatków, którzy pracują na trzech etatach… Tak. Właśnie usiadłem do testu auta, którym jeździłem w wakacje. Niech Was zatem nie zdziwi bujna roślinność na zdjęciach. Z drugiej strony, ten upływający czas pozwolił mi lepiej przemyśleć sens posiadania hybrydy plug-in. Szczególnie, że od marca funkcjonujemy w pandemicznych warunkach.
Bardzo lubię jeździć hybrydami typu Corolla, Prius czy Ioniq. Tymi „zwykłymi”. Szczególnie w ruchu miejskim. Silnik elektryczny, który „sam” decyduje (no dobra z drobną pomocą roztropnego kierowcy) o tym, kiedy się włączyć, kiedy wyłączyć to wygodne, żeby nie powiedzieć idiotoodporne rozwiązanie.
Nie trzeba mieć gniazda, ładowarki, wydawać dodatkowych pieniędzy na infrastrukturę, obawiać się przestoju w podróży lub po prostu przymusowego postoju przy ładowarce, bo nagle zabrakło prądu (to mój czarny sen związany z elektrykami, który powoduje, że póki co nie mam odwagi testować tych aut).
Z minusów – niestety zawsze będziemy gośćmi stacji paliwowej.
Klasyczne hybrydy odchodzą jednak do lamusa. Pomału, coraz więcej producentów decyduje się na wariant plug-in, czyli hybrydę, która umożliwia także jazdę na samym silniku elektrycznym, zupełnie jakby auto nie miało spalinowego silnika. Żeby taka jazda była możliwa, trzeba naładować baterię, czyli mieć gniazdko lub szybką ładowarkę w garażu. Niestety póki co nie można liczyć na duży zasięg – max 40-45 km w ruchu miejskim przy ograniczonych osiągach. Poza tym, w tego typu hybrydach czuć różnicę w osiągach auta po rozładowaniu baterii i przejściu na zasilanie konwencjonalne. Nawet rekuperacja nie jest w stanie wiele pomóc.
Dla kogo jest zatem plug-in? Póki co dla kogoś, kto ma ładowarkę w domu i w pod biurem. Kogoś, kto jeździ dużo w korkach (a w zasadzie w nich stoi). Kogoś, kto mieszka lub pracuje w strefie wyłączonej z ruchu aut spalinowych. I wreszcie dla kogoś, kto potrzebuje też auta do wyjazdu na wakacje czy w dalszą podróż po mieście. W końcu to nadal hybryda, czyli silnik spalinowy wkracza do akcji w momencie rozładowania baterii elektrycznej. Można zatem jechać i nie obawiać się, że utkniemy gdzieś na stacji na co najmniej godzinne podładowanie baterii, jak to ma miejsce w klasycznych „elektrykach”.
I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że według badań hybrydy plug-in kupują osoby, które kompletnie nie mają pojęcia jak tym jeździć. Nie ładują ich. Nie wykorzystują zeroemisyjnego potencjału. A moim zdaniem, w takim przypadku nadal warto zamiast takiej wersji skusić się na auto z dieslem lub benzyną pod maską. Dlaczego?
Tu zaczyna się właściwy test
Modę na SUVy rozumiem, choć nigdy jej nie uległem – żadne z moich przeszło 40 aut nie miało podwyższonego sztucznie nadwozia. Nie jestem też spasionym starszym panem, żeby mieć problem z wejściem do nisko zawieszonego auta – i nawet mój 65-letni ojciec marzy o Maździe MX-5 – ale na modę nie poradzimy nic. Ona po prostu jest. I często się zmienia. A sama jazda podwyższonym autem jest w gruncie rzeczy fajna.
Mimo wszystko, parząc zupełnie obiektywnie, robienie na siłę coupe z linii pseudo terenówki to zabieg, którego kompletnie nie rozumiem. Jest takie stare przysłowie – jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego.
Mercedes GLC Coupe na dużych, 20-calowych kołach, z mocno ściętym tyłem wygląda karykaturalnie. Podoba mi się do drugiego słupka i potem dopiero z tylnej perspektywy. Wiadomo jednak, że o gustach się nie dyskutuje, ale to, co kiedyś zaczęło BMW modelem X6, potem X4 powinno być karalne.
Wnętrze
Tu muszę pochwalić Mercedesa. Po pierwsze deska rozdzielcza, czyli w końcu to, na co patrzymy najczęściej jadąc autem (pytanie czy można wsiąść do Mercedesa tak, żeby nie patrzeć na schodzącą linię dachu) jest po prostu przepiękna! Sportowa, designerska i… wreszcie bardzo porządnie spasowana. Żeby wydobył się z niej jakiś nieprzyjemny trzask trzeba naprawdę mocno nacisnąć na dany element palcem.
Po drugie jej wygląd idzie w parze z łatwością obsługi. Do doczepianych ekranów wszyscy się chyba już przyzwyczailiśmy, a ten w Mercedesie obsługuje się niezwykle prosto i jest bardzo czytelny. A przy tym ma wysokiej rozdzielczości grafikę.
Idąc dalej, temperaturą możemy zarządzać za pomocą osobnego panelu przycisków (wybór wyświetla się na ekranie), co jest coraz rzadszym rozwiązaniem, szczególnie w klasie premium. Nie brakuje wszystkich znanych współczesnej motoryzacji wodotrysków; wyświetlacza led z opcją zmiany wyglądu, gładzików na kierownicy (eeee, bez sensu), i tak dalej, i tak dalej.
Świetnie brzmi muzyka z opcjonalnego audio firmy Burmester, choć do Bowers and Wilkins od Volvo czy Mark Levinson nieco jednak zabrakło . Bardzo wygodne i ciasno opinające są fotele z przodu. Niezwykle spodobał mi się a’la carbon, którym wykończono większą część deski rozdzielczej. Miłe „plaśnięcie” drzwi przy zamykaniu świadczy o pochodzeniu premium. I nikt się nie zawiedzie ani nie będzie miał wątpliwości – Mercedes GLC Coupe jest premium. Bez dwóch zdań.
A jak wiadomo, rzeczom eleganckim, wytwornym i niedostępnym dla wszystkich – o tak, oryginalnym – wybacza się wiele. GLC 300e Coupe trzeba wybaczyć mały bagażnik (jedynie 350 litrów o mocno schodzącej linii i wysokim progu załadunku – pod podłogą ukryto schowek na kabel do ładowania) oraz niewielką ilość miejsca na nogi i głowę w drugim rzędzie siedzeń. Tak naprawdę ciężko uznać, że GLC Coupe może pełnić rolę auta rodzinnego.
Jazda
Oznaczenie 300e oczywiście nie świadczy o tym, że mamy do czynienia z trzylitrówką. Mercedesa napędza 2-litrowy silnik o mocy 211 KM sprzężony z elektrykiem o mocy 122 KM. Na samym silniku elektrycznym Arek, który przywiózł mi auto, przejechał jakieś 40 kilometrów i nie był przy tym zawalidrogą. Później już auta nie ładowałem – niestety nie mam gdzie, a stać przy ładowarce to wiecie… szlachta nie pracuje.
Muszę jednak powiedzieć, że wspólna praca tych dwóch zespołów daje bardzo zadowalające efekty. Auto katapultuje się do 100 km/h w mniej niż 6 sekund i jest bardzo szybkie w zasadzie w każdej sytuacji – wystarczy jedynie musnąć pedał i GLC jest gotowe do wyprzedzania lub szybkiego nabierania prędkości aż do 230 km/h.
Co istotne, GLC Coupe jest też niezwykle stabilne, zarówno dzięki odpowiedniemu rozłożeniu masy jak i napędowi 4×4. Wisienką na torcie jest bezpośredni układ kierowniczy i nawet na skrzynię biegów – automatyczną, dziewięciobiegową – ciężko narzekać. Działa precyzyjnie i szybko. W Mercedesie GLC Coupe przeżyłem największą burzę w życiu – wszyscy stawali na drodze na awaryjnych, a ja za jego kierownicą połykałem kolejne kilometry w ścianie wody. Czułem się w nim niezwykle bezpiecznie, a dzięki szybie, która jest z punktu widzenia kierowcy prawie pionowo usytuowana, deszcz nie zalewał mi obrazu. Przydatne okazały się też liczne czujniki dbające o bezpieczeństwo jazdy.
Auto wyposażono w tryby jazdy. Co ciekawe, jak na hybrydę, brakuje trybu eko. Czy warto się nimi bawić? Nie bardzo. Ja przez większą część testu poruszałem się w trybie Comfort. Zresztą, pneumatyczne zawieszenie zdecydowanie do tego zachęcało.
Tak, GLC Coupe jest niezwykle stabilne i pewne w prowadzeniu, o czym już napisałem wyżej, ale też po prostu bardzo wygodne. I to mimo 20-calowych felg i niskoprofilowych opon.
Jakieś minusy? Spalanie. 10 litrów/100 km i nie chciało być mniej. Dość szybko rozładowuje się też akumulator, a późniejsze odzyskiwanie energii z rekuperacji przebiega niezwykle powoli. Łatwo rozładować silnik elektryczny do 0, a wtedy zapomnijmy o sportowych osiągach.
Odzyskiwanie energii podczas hamowania, gdy ustawimy taką funkcję, przebiega dość ostro – w zasadzie w mieście nie potrzeba używać w ogóle hamulca. Zbiornik paliwa ma pojemność 50 litrów, więc można liczyć, że zasięg auta na dwóch silnikach realnie do uzyskania to jakieś 480-490 km. Wystarczy, choć nie brakuje tego typu aut zapewniających rzadsze wizyty na stacji, szczególnie podczas jazdy autostradą, która ze względu na napęd żywiołem dla tego Mercedesa nie jest.
Podsumowanie
Jest bardzo drogo. Cena startuje od 254 000 zł, a w przypadku testowanego egzemplarza zatrzymała się przy niemal 400 000 zł. Nie kupiłbym, bo raz, że to cenowy kosmos. Dwa, można kupić o wiele taniej fajniejsze auto. Trzy – Mercedes GLC Coupe jest po prostu bez sensu. Ale za kilkanaście lat… Cóż, wtedy być może okaże się poszukiwanym dziwolągiem.
Wiecie, że właśnie kupiłem Xantię?
Adam Gieras
Wygląd: | [usr 4] |
Wnętrze: | [usr 8] |
Silnik: | [usr 7] |
Skrzynia: | [usr 7] |
Przyspieszenie: | [usr 8] |
Jazda: | [usr 8] |
Zawieszenie: | [usr 8] |
Komfort: | [usr 8] |
Wyposażenie: | [usr 9] |
Cena/jakość: | [usr 5] |
Ogółem: | [usr 7.2 text=”false” img=”06_red.png”] (72/100) |
Dane techniczne:
Silnik: R4, hybryda plug-in
Pojemność: 1991 cm³
Moc: 320 KM przy 3600 – 4200obr/min
Maksymalny moment obrotowy: 700 Nm przy 1200 obr/min
Skrzynia biegów: automatyczna, 9b
0-100 km/h: 5,7 s
V-max: 230 km/h
Cena: od 200 900 zł, cena testowanego egzemplarza 270 714 zł