Europa i USA to dwie zupełnie inne kultury motoryzacyjne, inne potrzeby klientów i regulacje prawne. Znaleźliśmy 5 przykładów ficzursów, które występują tylko w samochodach zza Oceanu.
Unifikacja produkcji samochodów na świecie spowodowała, że auta oferowane zarówno w Europie, jak i USA są do siebie bardzo podobne. Różnice skupiają się na obowiązkowym wyposażeniu, które na rynku USA jest inne niż w Europie. Sytuacja wygląda inaczej z samochodami projektowanymi pod konkretny rynek jak np. Ford F150 – bestseller w Stanach. Te auta uwzględniają już nie tylko wymogi formalne tamtego rynku, ale też preferencje klientów i po prostu inną kulturę motoryzacyjną.
Ta zupełnie inna kultura motoryzacyjna sprawiła, że w samochodach przeznaczonych na rynek USA montuje się rzeczy, których w Europie nigdy nie było. Znaleźliśmy 5 takich akcesoriów i elementów wyposażenia. Niektóre to opcje do dokupienia, inne są obowiązkowe. Część z tych rzeczy nie jest już dostępna w nowych autach, ale jak najbardziej spotyka się w używanych. No i jedna uwaga zanim zaczniemy – to nie jest do końca „top5”, bo kolejność przypadkowa.
Pokładowy odkurzacz
Gdy potrzebuję poodkurzać samochód mam kilka możliwości. Mogę jechać na myjnię samoobsługową czy stację paliw i za 2 zł skorzystać ze specjalnego urządzenia. Mogę też zrobić to na podwórku przy pomocy swojego sprzętu. Japończycy z Hondy wymyślili, że niegłupim pomysłem będzie dać nabywcom trzecią możliwość: pokładowy odkurzacz jako opcja do dokupienia w salonie. Od 2013 roku w Stanach można było kupić Hondę Odyssey wyposażoną w odkurzacz zabudowany w tylnej, bocznej ściance auta. Wybór minivana był logiczny – takimi samochodami często jeżdżą dzieci, które lubią brudzić wokół siebie podczas jazdy.

Amerykanie na tyle dobrze przyjęli ten pomysł, że pojawili się naśladowcy. W tym momencie oprócz Hondy można kupić Chryslera Pacifica i Toyotę Sienna z pokładowym odkurzaczem. W sumie to dość praktyczne rozwiązanie mogłoby mieć sens także i u nas.
SecuriCode
Tak Ford nazywa specyficzny system bezkluczykowego dostępu do auta. Różnica względem klasycznego rozwiązania jest taka, że można otworzyć drzwi przy pomocy kodu wpisywanego na małej klawiaturze zlokalizowanej na drzwiach kierowcy. Nie trzeba mieć przy sobie kluczyka. Oczywiście samochodem wtedy nie można ruszyć, ale można dostać się do środka. Ford oferuje to rozwiązanie od 40 lat w najbardziej popularnych modelach, także w Lincolnach. Zwracam uwagę, że to dotyczy tylko aut oferowanych w USA, bo europejskie Focusy, Mondeo i Kugi nigdy czegoś takiego nie miały.

No dobra, ale na co to komu? Przychodzą mi na myśl trzy sytuacje. Pierwsza to zatrzaśnięcie kluczyków w aucie. W Europie zastanawiamy się wtedy którą szybę najlepiej wybić, a np. w Fordzie Explorer – wystarczy wbić swój PIN i już. Druga sytuacja kiedy może się to przydać – wizyta nad jeziorem. Idziesz na plażę, nie chcesz zabierać kluczy, żeby ich nie zgubić, narazić na kradzież, ani utopić. Zostawiasz je w aucie, bo masz dostęp bezkluczykowy. Trzecia sytuacja – twój samochód jest pod domem, a ty jesteś w delegacji i masz ze sobą klucze do niego. Dzięki kodowi ktoś poza tobą może mieć dostęp do rzeczy zostawionych w aucie bez potrzeby posiadania przy sobie kluczyka.
Ford wydaje nabywcom w salonie kartę wygodną do noszenia w portfelu z ich fabrycznie nadanym kodem (serwisowym). Można także zdefiniować jeden lub kilka swoich własnych kodów. W przypadku zapomnienia kodu można go odzyskać poprzez serwis marki tak jak klasyczne kluczyki dorabiane pod konkretny numer VIN. Mimo tych wszystkich zalet system SecuriCode nadal występuje tylko w samochodach koncernu Ford i tylko na tamtejszym rynku.
Automatyczne pasy bezpieczeństwa
To wynalazek, który funkcjonował na masową skalę tylko przez 10 lat między 1985, a 1995 rokiem. Dla mnie zapinanie pasów to naturalna czynność po zajęciu swojego miejsca w samochodzie, ale 30 lat temu w USA nadal ludzie mieli na to wylane. Producenci samochodów zaczęli szukać sposobu, żeby zmusić kierowców do zapiniania pasów. Rozwiązaniem miały być automatyczne pasy – kierowca po zajęciu miejsca i zamknięciu drzwi był opinany pasem ramieniowym przesuwającym się po ramie drzwi od słupka A do słupka B. Trudno to opisać, więc lepiej obejrzyjcie.
Były dwa typy takich pasów – przesuwał się tylko pas ramieniowy, lub razem z pasem biodrowym – wtedy kierowca musiał się wślizgnąć pod pasami na swój fotel. Ten drugi rodzaj spotyka się głównie w autach koncernu GM. Żywot tego wynalazku był krótki, bo okazało się, że słabo współpracuje on z poduszkami powietrznymi, które masowo zaczęły trafiać do samochodów. Automatyczne pasy nie sprawdzały się też z fotelikami dla dzieci. Obecnie to tylko ciekawostka z epoki i gadżet dla miłośników USDM (United States Domestic Market jakby kto pytał).
5-mile bumpers
5-mile bumpers, czyli specjalne zderzaki szpecące do dziś klasyczne samochody z lat 70. ściągane z USA. Wprowadzone przez rządową agencję do spraw bezpieczeństwa transportu (NHTSA) w kwietniu 1971 roku regulacje dotyczące zderzaków na zawsze zmieniły wygląd samochodów oferowanych w USA. Amerykanie jako pierwsi wzięli się na poważnie za kwestie bezpieczeństwa przy zderzeniach z niskimi prędkościami. Silne lobby w tej sprawie miały towarzystwa ubezpieczeniowe, które najmocniej skorzystały z tych nowych przepisów. W skrócie, zderzak każdego nowego auta oferowanego w USA od 1 września 1972 miał bez uszkodzeń wytrzymać zderzenie z prędkością 5 mph (8 km/h) z przodu i 2.5 mph (4 km/h) z tyłu. Co istotne, przepisy dotyczyły tylko tego, na co w USA mówi się passenger cars. Wyjęte z tego były samochody SUV oraz trucks, bo wzmocnione zderzaki w założeniu mogły przeszkadzać przy użytkowaniu auta w terenie. Oznacza to, że np. Mercedes S musiał mieć odpowiednie zderzaki, a Chevy Suburban czy dowolny pikap – nie musiał.

W praktyce często zderzak wyglądał jak wielka stalowo-gumowa belka wsuwająca się w nadwozie po uderzeniu. Według regulacji prawnych wóz po takiej 'typowej stłuczce’ miał mieć nieuszkodzone oświetlenie, silnik i wszystkie istotne elementy struktury nadwozia. To wyeliminowało z aut ładnie wkomponowane zderzaki z elementami świetlnymi w środku. Przepisy złagodzono w 1978 i potem w 1982 roku. Rząd USA można powiedzieć, że zrozumiał swój błąd. 5-mile bumpers były ślepą uliczką w rozwoju motoryzacji, bo o wiele efektywniejszą robotę dla bezpieczeństwa pasażerów robią strefy kontrolowanego zgniotu. Złagodzone przepisy o zderzakach obowiązują w USA do dziś, ale producenci nauczyli się je robić tak, aby stylistycznie ładnie wyglądały.
Światła obrysowe, czerwone kierunkowskazy
Na łamach Moto pod prąd powstał już artykuł dotyczący przeróbek oświetlenia w samochodach sprowadzanych z USA. Można tam poczytać o dostosowaniu świateł USDM do standardów EU, ale tutaj chciałem poruszyć trochę inny temat. Mam na myśli obrysówki, czyli małe światełka w kolorze czerwonym i pomarańczowym na krańcach pojazdu. Są obowiązkowe w samochodach wyprodukowanych na rynek USA od 1970 roku. Przepisy określają światła przednie, boczne i tylne. Przednie w barwie pomarańczowej lub białej mogą współpracować w określony sposób z kierunkowskazami. Boczne są obowiązkowe w postaci pomarańczowych z przodu na błotniku plus czerwonych na tylnym błotniku. Tylne o barwie czerwonej to po prostu światła pozycyjne i mogą być kombinowane w jednej lampie z innymi światłami. Idea jest prosta – pozycja jak i kierunek jazdy samochodu miały być widoczne pod różnymi kątami.

Lampy pozycyjne są także obowiązkowe w Europie, ale z boku auta się ich praktycznie nie spotyka. Przednie w kolorze pomarańczowym także nie istnieją, więc jest to detal charakterystyczny tylko dla rynku USA. Jedynie z tyłu pozycyjne są takie same, ale występuje inny smaczek – czerwone kierunkowskazy. Co ciekawe niektóre inne kraje także dopuszczają czerwoną barwę kierunkowskazu – Brazylia, Kanada i Szwajcaria. W Stanach taki standard kolorystyczny pojawił się w 1963 roku. Przedtem różnie bywało – kierunkowskazy z przodu bywały pomarańczowe lub białe, a z tyłu na ogół czerwone. Inny detal charakterystyczny dla USA to trzecia tylna lampa stopu obowiązkowa od 1986 r. Z tego powodu np. Mercedes W124 oferowany w USA musiał ją mieć, a w Europie jeszcze długo takich gadżetów nie było. Konkretnie do 1998 roku nie były obowiązkowe.
Podsumowanie
To tylko kilka elementów, które rozróżniają dwa światy – motoryzacji europejskiej i amerykańskiej. Sami możecie ocenić czy te rzeczy byłyby przydatne także u nas. Zachęcam do komentowania, jeśli znacie jeszcze inne spotykane w autach gadżety, których w Europie zwykle nie znamy.
Bartłomiej Puchała