Jak daleko bylibyście w stanie wybrać się po wymarzony samochód? Jak daleko to już dla Was „za daleko”? Niektórzy pewnie nie chcą jeździć poza własne miasto. Dla innych wyprawa do innego województwa to już zbyt wiele. Część z Was pewnie była po auto w Niemczech czy Holandii. Co powiecie po wyjazd po samochód na inny kontynent? Mam właśnie taki wyjazd za sobą. Pojechałem po auto do Afryki.
Co prawda nie sam i nie po auto dla siebie, a Afryka była tam tylko geograficznie… ale przyznacie, że to brzmi imponująco! Gdy mój kolega jakiś czas temu podczas poszukiwań wymarzonego samochodu podesłał mi ogłoszenie BMW E39 M5 (oryginalnego! V8 i 400 KM!) wystawionego na sprzedaż w Las Palmas de Gran Canaria, żartem odpisałem „jedziemy!”
No cóż, tydzień później siedzieliśmy już w samolocie.
Oczywiście, sprowadzenie auta z Wysp Kanaryjskich nie jest proste. Wyspy należą do Hiszpanii, więc teoretycznie powinno być łatwiej. Głównym utrudnieniem jest jednak umiejscowienie Gran Canarii geograficznie w Afryce, na wysokości granicy między Maroko a Saharą Zachodnią. To 1500 km do Hiszpanii. Prom teoretycznie kosztuje 400 euro. Przeszkodą przed powrotem na kołach do Polski są jednak – mimo odległości – formalności związane z załatwieniem tablic wywozowych. Wymaga to m.in. wizyty w ambasadzie Hiszpanii w Polsce i jest drogie.
Najłatwiejszym rozwiązaniem jest więc załadowanie auta na prom płynący do Hamburga. Taka jednostka odpływa dwa razy w tygodniu. Całość operacji – od Las Palmas do Hamburga – to około 1000 euro. Stamtąd laweta do Polski i prawie „jesteśmy w domu”.
Na szczęście sprzedający był skory do negocjacji cenowych. Trudno mu się dziwić, bo na małej wyspie nie ma zapewne zbyt wielu potencjalnych klientów. Koszty sprowadzenia szybko udało się stargować, zaś bilety lotnicze znaleźliśmy w okazyjnej cenie. Co prawda z Berlina, ale jak na dokonanie rezerwacji na trzy dni przed odlotem, 100 euro w dwie strony to bardzo dobra oferta. Na miejscu (pięć godzin lotu – nuda!) już pierwszego dnia spotkaliśmy się z bardzo miłym sprzedającym. Podjechał po nas, po czym zaczęliśmy oględziny.
Najpierw mały „test drive”. Jeżeli nigdy nie mieliście okazji jeździć E39 M5, wiele tracicie. Jestem fanem modelu i jego stylistyki, ale najlepsze, co ten samochód ma do zaoferowania to wrażenia z jazdy. Dźwięk, reakcja na gaz (zwłaszcza w trybie sportowym) i prowadzenie to ekstraklasa nawet dziś, niemal dwie dekady po premierze. Do tego świetne wyposażenie i dobrze utrzymane wnętrze.
Sama jazda nasunęła mi skojarzenia z grą „Test Drive Unlimited”. Tam co prawda akcja rozgrywała się na Hawajach, ale… prawie wszystko się zgadza. Są palmy, jest ciepło, zaś szerokie miejskie arterie wraz z kilkupasmowymi tunelami (pamiętajcie o dźwięku V8!) zamieniają się po chwili w kręte serpentyny z widokiem na ocean. Bajka!
Pora jednak wrócić na Ziemię. Kluczowym momentem było badanie auta czujnikiem grubości lakieru. To przywiezione z Polski urządzenie wzbudzało ciekawość celników na lotnisku, okazało się jednak nieocenione. Oczywiście liczyliśmy się z tym, że samochód mógł mieć za sobą pewne naprawy – w końcu ma już 16 lat. Wiedzieliśmy też, że zderzaki noszą ślady ciasnego parkowania na wyspiarskich uliczkach.
Rezultat niestety był gorszy od oczekiwań. Całe auto było malowane, zaś w niektórych miejscach miało na sobie niemal centymetr szpachli! Czujnik wskazywał wartości o wiele większe od fabrycznych, mimo że na pierwszy rzut oka lakier wydawał się w miarę zadbany. Jak dobrze, że mieliśmy go ze sobą…
Po krótkiej naradzie doszliśmy do wniosku, że zakup nie ma sensu. Późniejsze problemy z odsprzedażą w Polsce byłyby zbyt duże. Jak już spełniać marzenia – to porządnie.
Pożegnaliśmy się więc ze sprzedającym (nie mamy do niego żalu – twierdził, że nie wiedział o historii samochodu i jesteśmy skłonni mu uwierzyć. W tutejszych realiach do stanu lakierniczego aut nie przywiązuje się takiej wagi, jak u nas).
Jaki jest morał z tej historii?
Bardzo pozytywny! Spędziliśmy trzy styczniowe dni w temperaturze ponad 20 stopni Celsjusza, zwiedzając jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie miałem okazję odwiedzić. Zamiast M5, podbijaliśmy tutejsze drogi najpierw wypożyczoną Micrą, a potem Seatem Leonem, który świetnie spisywał się na zakrętach.
Przejechaliśmy wyspę wzdłuż i wszerz, z północy na południe i ze wschodu na zachód. Mimo niewielkich rozmiarów (trasa ze stolicy do położonego na drugim krańcu kurortu zajmuje około dwóch godzin), wyspa zaskakuje różnorodnością. Zielony, górski krajobraz na południu ustępuje bardziej suchym, niemal księżycowym widokom, by znowu zamienić się w piękne, piaszczyste plaże, zaś po chwili zmusić do samochodowej wspinaczki po serpentynach tak ciasnych, niczym podjazd na piętrowym parkingu. A wszystko to przy otwartych szybach, w krótkich rękawku i przy dźwiękach hiszpańskiej, wesołej muzyki. Świetny antydepresant!
A co z M5? Tutejsza krótka przejażdżka nie pozwoliła mojemu koledze uwolnić się od myśli o tym aucie i już następnego dnia po powrocie pojechał dalej. Tym razem do Szwajcarii, skąd przywiózł E39 M5 w dużo lepszym stanie, niż to kanaryjskie…
Mikołaj Adamczuk
fot. mobile.de, foto własne