Obrazek, który widzicie powyżej przedstawia Renault Lagunę, która pod koniec listopada wpadła mi w oko na auto.ricardo.ch – największym portalu aukcyjnym w Szwajcarii. Sprzedający popełnił błąd w opisie, i zamiast zatytułować ogłoszenie: Laguna 2.0 dCi, napisał: Laguna 2.2 dCi. Mały błąd kosztował go słono, ale nie sądzę, żeby kilka tysięcy franków robiło mu jakąś różnicę. Mnie zrobiło. Kupiłem to auto!
Pewnie zdarzało się Wam kupić przez internet bluzę czy nowe klapki na basen. A kupiliście kiedyś samochód? Ja też nie. To znaczy do niedawna, bo właśnie trzymam w dłoni kartę do auta, które zobaczyłem na aukcji, zalicytowałem i… o dziwo kupiłem. W ciemno, bez jakiekolwiek wiedzy o tym, co kupuję. Dysponowałem jedynie wiarą w to, że w Szwajcarii (chociaż tak naprawdę to jak się potem okazało – w Księstwie Liechtenstein, o czym zaraz) dba się o samochody, a skoro Laguna nie jest powypadkowa i ma ważny przegląd (podbity 10.2016) to musi być dobra.
Sam wybór auta jest o wiele mniej przypadkowy – chciałem Lagunę III. Polowałem na takie auto w Polsce, ale zadbane egzemplarze są nadal albo drogie, albo srogo zajeżdżone. Byłem nawet pod koniec października w Autlecie, gdzie miałem okazję przejechać się Laguną 2.0 T z 2008 roku z przebiegiem 180 tys. km, ale cena prawie 30 tys zł, gdzie trzeba jeszcze myśleć o ubezpieczeniu i pierwszym serwisie, mocno mnie zniechęciła.
Dlaczego Laguna III zapytacie? Bo druga odsłona średniej klasy Renault była mocno niedopracowana – do tego stopnia, że zyskała niechlubne miano królowej lawet. Dzięki temu trójka, o wiele mądrzej zaprojektowana, trwalsza, bardziej dopracowana, ciesząca się świetną opinią wśród użytkowników, na rynku wtórnym oferuje bardzo korzystną relację ceny do jakości. Proste w budowie i tanie w naprawach zawieszenie, trwałe silniki (przede wszystkim 2.0 PB, 2.0 T PB, 2.0 dCi) i dopracowana elektronika dają gwarancję jazdy przez lata bez wydawania bimbalionów. A do tego, może niektórzy się ze mną nie zgodzą, w końcu każdy może mieć inny gust – podoba mi się linia Laguny III, szczególnie w wersji kombi z dwiema rurami wystającymi spod tylnego zderzaka.
Wróćmy jednak do samego zakupu. Po zalicytowaniu Laguny – robił to mój kolega, bo założenie konta na Auto Ricardo to dość skomplikowana procedura (udaremnia to jednak przypadki niedotrzymania warunków umowy tak przez sprzedającego, jak i kupującego) – odezwaliśmy się do właściciela, uzgodniliśmy szczegóły, a ja musiałem zacząć liczyć kasę. Jeśli jednak myślicie, że pojechałem osobiście odebrać auto, to jesteście w błędzie.
Jazda wypożyczoną lawetą kilka tysięcy kilometrów, na którą poza ropą składają się wydatki na autostrady, jedzenie, jakiś hotel jest bardzo mało opłacalna, czasochłonna i niestety męcząca. Na szczęście istnieją polskie firmy, które mają bazy wypadowe w krajach, z których Polacy najczęściej sprowadzają samochody. Wystarczy odezwać się do takiej firmy, wskazać miejsce postoju samochodu, a kierowca jedzie pod wskazany adres, kupuje auto, zwozi je na swój zagraniczny plac i przy pierwszej nadarzającej się okazji przywozi je pod dom w dowolnym miejscu w Polsce. Dzięki koledze, który od lat sprowadza samochody udało mi się nie tylko nawiązać z takim przewoźnikiem kontakt i wysłać go po Renault. Mogłem też rozliczyć się z nim dopiero po sprowadzeniu samochodu. Panowie zapłacili sprzedającemu, zapakowali auto na lawetę, opłacili vat i cło na granicy między Szwajcarią a Niemcami (bardziej się opłaca, gdyż to granica UE, a VAT o 4 % niższy…), a ja już pod moim domem rozliczyłem się z nimi za całą operację.
Kupiłem więc kota w worku. I to jeszcze kota nie ze Szwajcarii, tylko jak się okazało podczas wyjazdu po Lagunę – Księstwa Liechtenstein (tam samochód stał w serwisie Renault jako auto na sprzedaż), czyli jednego z najzamożniejszych, a przy tym najmniejszych krajów świata. 30 tys mieszkańców, 11 dialektów, bardzo wysokie PKB na osobę i w tym wszystkim moja księżna Franca, jak ją po zakupie ochrzciłem.
Samochód przyjechał do Polski w czwartek 15 grudnia. Do 17 grudnia przebywałem służbowo na Śląsku, więc musiałem zdać się na opinię mojego ojca, który pod moją nieobecność zaopiekował się autem. Pierwszy telefon był obiecujący. Samochód zapala, jeździ, zmienia biegi (automat), nie wyskakują żadne kontrolki ani błędy w komputerze. Jest trochę brudny, ma dwa komplety felg, ale lekko styrane już opony. Nie jest źle. A nawet, biorąc pod uwagę kwotę za całość z opłatami – 22 400 zł – powinienem być zadowolony. Gdy dotarłem do Warszawy w sobotę 17 grudnia od razu pojechałem na obiad do rodziców.
Oczywiście jedzenie musiało poczekać (niestety wystygło), bo ja miałem w reszcie okazję zapoznać się ze stanem auta, które kupiłem jak przysłowiowego kota w worku. Rzeczywiście, Laguna była trochę brudna, na jej nadwoziu znalazłem kilka rys, ale… wszystkie szyby oryginalne i z tego samego roku 2008. Blachy bez odprysków, szczeliny równe, śrubki z oryginalnym lakierem, pod maską sucho i czysto, a na liczniku 130 tys km. Jak się okazało – udokumentowane. Pełna książka, wszystkie stemple oraz wpisane naprawy. Czy może być piękniej?
Pędem pojechałem do tłumacza zawieźć dokumenty, a już w poniedziałek 19 grudnia opłaciłem akcyzę. W tym celu musiałem jechać o 7 rano do urzędu celnego na jakieś wygwizdów pod Ząbkami, wypełnić druczek, a potem z pokorą przyjąć propozycję pana celnika, że wartość auta jest wyższa, więc i akcyza musi zostać podniesiona. Byłem na to przygotowany. Wyraziłem więc zgodę, odebrałem druczek z numerem konta i decyzją, zalogowałem się od razu na konto i wysłałem przelew (nie można płacić gotówką ani kartą w urzędzie celnym na ulicy Utrata 4).
Pozostało mi już tylko wykonać przegląd i ze wszystkimi papierami udać się do rejestracji.
W tym miejscu czekało na mnie jednak najwięcej trudności. Nie można bowiem jechać autem po ulicy bez tablicy rejestracyjnej i ważnego OC. Owszem, wielu mistrzów tak robi – często widuję auta z jakimiś trefnymi numerami wypisanymi na kawałku dykty – ale ja nie jestem „mistrzem”. Nie lubię cwaniactwa, omijam niepotrzebne ryzyko. Miałem umówioną lawetę, która miała zawieść moje auto na stację kontroli pojazdów (uwaga, musi być uprawniona do przeglądów aut sprowadzonych), ale niestety nie udało się spiąć terminów.
Na szczęście jest wyjście z sytuacji – podpowiadam tym, którzy woleliby nie ryzykować mandatem lub drakońską karą za brak OC na drodze, że już nie powiem co w razie wypadku…. Udałem się do urzędu dzielnicy i zarejestrowałem samochód na próbne blachy (62 zł). Po drodze wykupiłem OC na miesiąc (68 zł) i mogłem już w zgodzie z prawem udać się na przegląd.
Auto przeszło ścieżkę diagnostyczną z jedynie lekkim zastrzeżeniem – diagnosta wykrył minimalny, ledwo wychodzący na szarpakach luz na sworzniu wahacza po stronie kierowcy. Poza tym – auto w nienagannym stanie. Pieczątka wbita w dowód, obietnica szybkiej wymiany sworznia złożona, powtórna wizyta w urzędzie to już – jak się okazało jedynie formalność. W 5 minut wyszedłem z nowymi blachami, które przypiąłem do mojego nowego, sprowadzonego w ciemno auta.
Obiecuję zrobić zdjęcia, pokazać Wam kilka drobnostek do poprawienia i opisać pierwszą naprawę, którą już mam za sobą. Ale to nie wszystko.
Widzicie #1 tam na górze w tytule? Właśnie. W ten sposób rozpoczynam cykl, który już na tę chwilę zapowiada się obiecująco. Szczegóły poznacie niebawem!
fot. auto.ricardo.ch