Fiat Freemont to po prostu Dodge Journey ze znaczkiem Fiata. Znaczek Fiata miał za zadanie przybliżyć ten produkt polskiej klienteli, która włoską markę bardzo lubi i dobrze „chłonie”. Szkoda jednak, że wraz ze znaczkiem Fiata, ten samochód nie otrzymał również fiatowskich cen, bo model testowany można kupić od 115 tys. zł, a nie jest to najdroższa wersja, choć bardzo bogata. Czy ktokolwiek będzie w stanie tyle wyłożyć za Fiata? Przykład Cromy pokazał, że nie za bardzo, ale skupmy się na Freemoncie.
Z zewnątrz samochód wygląda na prawdę dobrze. Oczywiście to kwestia gustu, ale dawno nie widziałem minivana o tak ładnych kształtach. Ale to tak na prawdę zasługa brata bliźniaka zza wielkiej wody, bo to on pierwszy tak wyglądał. Tak, czy siak, samochód może się podobać. Duży plus. Wnętrze Freemonta jest typowo amerykańskie. Czarne, skórzane fotele połączone z „a la” chromowanymi elementami deski rozdzielczej, czy wykończenia gałki zmiany biegów. Trzeba przyznać, że wykończenie wnętrza – drzwi, deski rozdzielczej i innych elementów stoi na dobrym poziomie. Miękkie materiały sprawiają też wrażenie przyzwoitych jakościowo i trwałych.
Bardzo ciekawym i przydatnym dla klientów tego segmentu aut, argumentem na korzyść Freemonta jest trzeci rząd siedzeń. Oznacza to, że razem z kierowcą, tym minivanem, pojedzie siedem osób. Rozwiązanie idealne dla rodzin wielodzietnych lub taksówkarzy, czy innych przewoźników. Oczywiście trzeci rząd siedzeń składa się w razie potrzeby, dając wtedy możliwość przewiezienia większego niż symboliczny bagażu. Bo – jak to w przypadku trzeciego rzędu siedzeń bywa – albo mamy duży bagażnik i wieziemy pięć osób, albo wieziemy siedem, ale za cenę bagażnika. Jeśli chodzi o fotele, to plusem jest również to, że pasażerowie w drugim rzędzie mają niezależną możliwość ustawiania fotela. Jednym słowem, nie muszą siedzieć w jednym rzędzie. Samochód posiada również takie gadżety, jak np. podwyższenie w siedzisku fotela, specjalnie z myślą o najmłodszych.
Wydaje się, że to auto na prawdę dobrze spełni rolę „wesołego autobusu” dla licznej rodziny. Jednak ja tego nie czuję, a te klimaty są mi zupełnie obce. Być może dlatego, mimo, iż dostrzegam sporo fajnych rzeczy w tym samochodzie, nie potrafiłem się z nim zaprzyjaźnić. Denerwują mnie czujniki parkowania, które właściwie nie działają. Nie wiem, czy były zepsute, czy co się stało, ale raz piszczały przez kilka sekund, później nie piszczały, później cicho piszczały. Nie rozumiem, ale może nie muszę. Denerwuje mnie malutki, acz dotykowy wyświetlacz, na którym wszystko się ustawia. Począwszy od sterowania radiem, na regulacji mocy podgrzewania fotela skończywszy. Irytuje mnie również niedostatek mocy, mimo, iż zdaję sobie sprawę, że nie to jest priorytetem dla typowego klienta, kupującego tego typu auta.
Testowy Freemont wyposażony był w dwulitrową jednostkę wysokoprężną, znaną oczywiście również z bratniego Dodge’a. Silnik legitymuje się mocą 140 KM, czego w ogóle nie czuć. Są mocniejsze wersje, dostępne w salonach, więc jak ktoś bardzo chce Freemonta, radzę wybrać inny silnik.
No i ta cena – 115 tys. zł. Myślę, że Polacy nie zrozumieją, dlaczego mieliby wydać tyle pieniędzy na Fiata. Konkurencyjny Chevrolet Orlando, w porównywalnej wersji wyposażenia, jest o ok. 30 tysięcy zł tańszy. Można? Można.
Podsumowując… Widzę dużo dobrych cech Freemonta, które na pewno mogłyby się przydać głowie wielodzietnej rodziny. Widzę też dużo cech, które irytują pasjonata motoryzacji. Ale mówię sam do siebie „Przecież nie tylko pasjonaci kupują samochody”. I wtedy do mnie dociera – rzeczywiście, nie tylko pasjonaci kupują samochody, ale tylko pasjonaci są w stanie zapłacić dużo więcej za samochód niż powinien on kosztować. A skoro to nie jest samochód dla pasjonata, to kto go kupi…?
Artur Ostaszewski
[table id=23 /]