Czy budżetowy oznacza gorszy? Tak! Czy można jednak pewne braki zaakceptować? Można! Czy takie auto ma jakieś wady? Całe mnóstwo, ale jeszcze więcej zalet. Zapraszam na test, którego wyniku kompletnie się nie spodziewałem…
Pasja motoryzacyjna moim przekleństwem
Olbrzymią wadą pasji motoryzacyjnej, jej przekleństwem wręcz, jest ciągłe, notoryczne, nieustające poszukiwanie samochodu dla siebie. Kupuję jeden, który mi się zaraz nudzi, ale lubi go moja lepsza połowa, więc kupuję drugi, który okazuje się na tyle fajny, że nie chcę już jeździć pierwszym. Szukam więc czegoś innego na zamianę pierwszego – najlepiej rzędowa lub w układzie V – szóstka, a jeszcze lepiej ósemka, najchętniej z końcówki lat 90-tych (najbardziej lubię ten okres w motoryzacji). I znowu się zacznie. No bo zakup, ubezpieczenie, pierwsze naprawy, opony. Potem, po kilku miesiącach znowu coś się zepsuje. I tak w kółko. Na naprawy BMW e34, a tak naprawdę wymianę części eksploatacyjnych i opony wydałem przeszło 6 tysięcy złotych przez rok. To kilkaset złotych miesięcznie. A przecież jeszcze wydawałem na paliwo (wcale nie mało, bo ja nie toleruję w swoim samochodzie LPG).
Należę do tej grupy wariatów, że nieważne czy samochód jest stary czy nie – musi jeździć jak nowy, nie może mieć rdzy, nic nie może się w nim odklejać, a z każdym puknięciem jadę od razu do Marka, mojego mechanika. Znam wielu, którzy motoryzacją się interesują, ale tak naprawdę w dupie mają stan posiadanego wozu – ważne, żeby jeździł. Ale to nie ja. Posiadanie samochodu męczy mnie więc strasznie, bo ciągle doszukuję się kolejnych wad, które chciałbym jak najszybciej usunąć. Wszystkie naprawy w dodatku skrzętnie zapisuję w excelu, co dodatkowo doprowadza mnie do rozpaczy, jak wracam do tych zestawień. Masakra!
Darmowe Sprawdzenie VIN
Sprawdź wypadkową przeszłość pojazdu
Jest rozwiązanie?
A można przecież prościej. Można wpłacić kilka-kilkanaście tysięcy na samochód – nowy, i spłacając kilkaset złotych miesięcznie przez kilka lat cieszyć się świętym spokojem. Pieniądze będą co prawda co miesiąc uciekały z portfela, ale nie pójdą na naprawy, a na spłatę samochodu – pachnącego nowością, niewysiedzianego, który co najmniej przez 3-4 lata nie będzie wymagał wizyty u Marka, którego lubię, ale wolę chyba spotkać się z nim na piwo, niż na kolejną akcję pod tytułem „znowu coś się zepsuło, napraw proszę”. W dodatku nowy samochód będzie spalał mniejsze ilości paliwa (a już na pewno mniej od każdego z moich obecnych pojazdów). Słowem – same oszczędności (te psychiczne też się liczą!).
Wszystko świetnie. Tylko jest jeden problem. Żeby raty były niewielkie, a wpłata początkowa nie była wyższa niż cena średniej klasy kilkunastoletniego auta, musimy ograniczyć się w wyborze samochodu, do takiego, który nie porywa stylistyką, wykonaniem i najczęściej oferowanym pod maską silnikiem.
Na początku był chaos, a w zasadzie wszystko na „nie”
W test Citroena C-Elysee wmanewrował mnie Konrad, który z radością zabrał Skodę Fabię 1.2 TSI i zniknął z nią gdzieś w Małopolsce. Pojechałem po Citroena z nastawianiem, że jeżeli już mam nim jeździć, to niech to będzie diesel. Oczywiście okazało się, że nici z moich planów, a programowanie tego w głowie nic nie dało. Odebrałem benzynę, na szczęście tą mocniejszą 1.6 VTi 115 KM.
I? I zaczęło się. Pierwsze spojrzenie na ten samochód i mnie odrzuciło – tyłek doczepiony na siłę jak w Renault Talii, a po otwarciu drzwi jeszcze gorzej. Twarde plastiki, niemiła w dotyku kierownica, szorstkie i cienkie materiały na siedzeniach, a same siedzenia niewygodne i sprawiające ból kręgosłupa już po 20 km. Gdy doszło do tego zachowanie na drodze – spore przechyły na zakrętach, nieprecyzyjny układ kierowniczy i skrzynia biegów, w której każdy bieg wchodzi tak nieprzyjemnie i hacząc, uznałem, że tego za wiele.
Odstawiłem C-Elysse do garażu podziemnego, kupiłem po drodze trzy browarki i postanowiłem zapomnieć o tym, że on tam stoi, a następnego dnia przed południem wyjeżdżam nim do Krakowa.
Złe dobrego początki?
Po dobrze przespanej nocy i wyczyszczeniu głowy z ostatnich testów: w tygodniu poprzedzającym odbiór Citroena jeździłem Volvo XC90, Lexusem Is200t, Volvo V60 Cross Country, wcisnąłem przycisk pilota, otworzyłem 506-litrowy bagażnik Citroena, do którego wrzuciłem najpotrzebniejsze rzeczy na długi weekend (zdziwiło mnie jak wiele jest tam miejsca, choć szkoda, że zawiasy wnikają do środka), pokombinowałem trochę z ustawieniami fotela (nie ma ich wiele – oparcie bardziej leżąco lub na sztorc i cały fotel wyżej lub niżej) i ruszyłem w 300-kilometrową trasę.
Pierwsze, co mi przypadło do gustu to spalanie. Zacząłem się już na pierwszych światłach bawić ustawieniami komputera pokładowego. I? W mieście poprzedniego dnia nie jeździłem zbyt ekonomicznie – częste redukcje, mocne ciśnięcie gazu, a na wyświetlaczu 7,7 l/100 km. Wow. Gdzieś na wysokości Radomia, ten sam wyświetlacz (a mocno przegoniłem Citroena po drodze szybkiego ruchu) pokazywał już 6,3 litra. Po wyzerowaniu w Radomiu jechałem dalej: czasami szybciej, czasami wolniej, raczej zgodnie z przepisami. Nie ruszałem ustawień komputera już w ogóle aż do powrotu do Warszawy. Wynik z ponad 500 kilometrów? 5,4 l/100 km. Rewelacja. A momentami, podczas równomiernej trasy, wskaźnik chwilowego spalania spadał nawet poniżej 4 litrów na 100 km. To nam daje nieco ponad 6 litrów średniego spalania. Przy 115 KM pod maską, krzesanych przecież z 1.6-litrowej jednostki? Naprawdę nieźle. Tym lepiej, że jestem znany z dość ciężkiej nogi i braku umiejętności jazdy w trybie eco-drivingu, a udało mi się poprawić fabryczne wyniki spalania! Pierwszy raz.
To znacznie poprawiło mi humor. Dalej było już tylko lepiej. Po pierwsze plecy wcale już mnie tak nie bolały. Nie wiem czy się przyzwyczaiłem czy wyniki spalania znacznie ulżyły spiętemu kręgosłupowi, ale szybko przypomniałem sobie na nich podróże w Xsarze Picasso czy Peugeocie 405, czyli samochodach, które kiedyś miałem – tam było naprawdę podobnie. Do tego siedzisko w Citroenie jest o wiele dłuższe i bardziej wygodne niż w budżetowej Dacii Logan, czyli nie jest tak źle.
Po drugie zawieszenie C-Elysse, chociaż zupełnie nie nakłania do szybkiej jazdy (powyżej 150 km/h ma się wrażenie, jakby wiatr odrywał koła od jezdni), to nastroiło mnie bardzo optymistycznie. W ekonomicznym Citroenie nie czuć bowiem żadnych dziur, a samochodem sympatycznie kołysze – jakby był co najmniej Citroenem XM z hydropneumatyką pod spodem.
Po trzecie silnik. Kurczę, 10,3 do setki naprawdę czuć, w dodatku przyjemnie się kręci do ponad 6 tys/ obr./min. i jedyne, czego mu brakuje to 6 biegu. Wyprzedzanie nie jest więc problemem. Przeszkadza za to trochę hałas – to chyba przez słabe wycieszenie karoserii. No ale coś za coś – dzięki temu mniejsza jest o ok. 200 kilo masa pojazdu. Nie ma też żadnego ogłupiającego systemu start&stop, który zawsze i tak wyłączam, bo raz, że nie wierzę w to, że nie popsuje silnika, a już co najmniej rozrusznika, a dwa jest po prostu irytujący. Nie ma też turbiny, przez co łatwo przypomnieć sobie jak fajnie jeździło się kiedyś 1.6-litrówkami. Dodam, że mój Focus I z silnikiem 1.6 o mocy 100 KM był niewiele cichszy, a mniej dynamiczny i bardziej łakomy na paliwo.
Rozglądając się dalej po wnętrzu wymacałem wszystkie plastiki, a miałem sporo czasu na to. Po drodze było sporo robót drogowych – budują w końcu drogę ekspresową, a co za tym idzie, nie brakuje korków. Cóż, plastiki są twarde jak siódme nieszczęście, ale nic nie skrzypi, nawet jak się mocniej naciśnie. Po wyłączeniu radia (całkiem sympatycznie – jak na tę cenę grającego) nie słychać nic, poza szumem opon zimowych marki Fulda (o matko, jak one szumią!!!). Spróbujcie tego w nowym Mercedesie A-klasy lub CLA. Oj będziecie zawiedzeni symfonią dźwięków kokpitu. A tu nic. Co prawda można sobie wytrzeć skórkę na palcach od dotykania tego, czym Francuzi wykończyli deskę rozdzielczą i boczki, ale jak to mówią – nie ma nic za darmo. Za pół darmo też pewnie nie powinniście spodziewać się wiele.
Tak czy inaczej projekt wnętrza jest naprawdę przyjemny dla oka i dość nowoczesny. Wszystko jest też dość intuicyjne. Zastrzeżenia mam do obsługi radia, tempomatu i przycisków otwierających szyby. Pierwsze: duże środkowe pokrętło służy do wyszukiwania fal i obsługi prowizorycznego komputera pokładowego, a nie ściszania i dawania głośniej muzyki (non stop się myliłem). Drugie: mechanizm jego obsługi jest zamontowany za kierownicą, ale za daleko od ręki, także po jednym razie już więcej nie używałem tempomatu. Trzecie: no to to już szczyt. Dlaczego te przyciski zniknęły z drzwi i trafiły do tunelu środkowego? Pewnie chodzi o oszczędności (bliżej do wiązki głównej), ale mimo wszystko. To, czego temu samochodowi do końca nie wybaczyłem to kierownica, która jest po prostu dramatycznie niemiła w dotyku. Ręce pociły mi się na niej po 10 minutach, a jej szorstkość jest po prostu odpychająca. Od razu oddałbym ją do obszycia skórą, która pewnie jest w standardzie w wyższej wersji wyposażeniowej, ale chyba lepiej zlecić to jakiemuś warsztatowi kaletniczemu, a już na pewno taniej.
Urzeka za to ilość miejsca na przednich siedzeniach i na tylnej kanapie. Z tyłu spokojnie zmniejszą się dwie większe i trzy mniejsze osoby i będą miały bardzo dużą ilość miejsca na nogi. Co prawda kanapa nie jest w ogóle wyprofilowana, do tego twarda jak deska, więc nie wiem czy ktoś tam wytrzyma długą podróż, ale na pewno nie będzie mógł narzekać na klaustrofobię. Co ważne; kanapa rozkłada się w proporcji 60:40, więc można przewozić długie przedmioty. To samo z przodu – kierowca i pasażer nie dotkną się łokciami. Drzwi są duże, więc o zajęcie miejsca w środku również nie trzeba się martwić.
Podsumowując?
Das Auto. Ma wszystko, czego trzeba, a nawet więcej. Fajny silnik, bardzo ekonomiczny w dodatku, wygodnie amortyzujące zawieszenie, dość bogate wyposażenie w wersji More Life, twarde, ale dobrze spasowane materiały we wnętrzu, mnóstwo miejsca dla 5-osobowej rodziny i cenę, która pozytywnie szokuje. 45 900 zł, jeżeli wybierzemy biały lakier. A na pokładzie klimatyzacja (co prawda elektroniczny panel to tylko bajer – ona nadal jest manualna, ale jest!), esp, czujniki parkowania, radio z usb. Nieźle, prawda?
Wady? Słaby lub inaczej – średnio precyzyjny układ kierowniczy, zawieszenie, które przy szybkiej jeździe wymięka, tragiczny plastik na kierownicy i kilka niewielkich wpadek przy „ustawianiu” ergonomii wnętrza. Niewiele jak za auto, które jest żwawsze niż większość podstawowych kompaktów, a jego mechanika jest prosta jak drut – stara, dobra, sprawdzona. Mało elektroniki, nie ma turbiny, kompletnie nie ma co się popsuć, a jak się popsuje to się da tanio naprawić.
Czy zamieniłbym swoją miłość do starszych samochodów na rzecz spokoju i pewności, że przez kilka najbliższych lat samochód mnie nie zawiedzie i będę wiedział co mam? Nie, ale tylko z jednego powodu. Wiem, że nie wytrzymam z nim w moim garażu długo. Zaraz znowu będzie mnie korciło do zmian. I chyba tylko dlatego. Bo po dłuższym zastanowieniu sens zakupu takiego samochodu w salonie na pewno jest! Tym bardziej, że wersja z tym samym silnikiem – Seduction, czyli „klimę” już ma, kosztuje o 2,5 tysiąca mniej (bez wyświetlacza manualnej klimy, czujników parkowania i radia z usb chyba da się żyć?).
Jak wypada na tle konkurentów?
1. Do tej pory myślałem, że najfajniejsze auto budżetowe to Dacia Logan. Ale już tak nie uważam. Dacia ma o wiele mniej wygodne fotele – za krótkie siedziska, a teraz najmocniejszą benzyną pod jej maską jest silniczek o dychawicznej pojemności 0.9 i mocy 90 KM, z którym współpracowałem w Renault Clio i który nie przypadł mi specjalnie do gustu. Tym bardziej, że w aucie budżetowym powinno być jak najmniej wodotrysków, a turbina może się popsuć. Niewielka pojemność nie gwarantuje też dużego przebiegu. Citroen wygrywa więc mocną benzyną i siedzeniami, przegrywa ceną – Dacia z bogatym wyposażeniem i mocniejszą benzyną pod maską (jest też 1.2 75 KM) kosztuje 42 200 zł oraz nadwoziem – Dacia Logan występuje w wersji kombi.
2. Najbliższy konkurent – Peugeot 301. Niby to samo, a sporo drożej. W wersji 1.6 VTi od 53 500 zł. Po co więc przepłacać? Ja nie widzę sensu. Tym bardziej, że samochód budżetowy to samochód budżetowy i kilka gadżetów więcej (Peugeot ma np. kontrolę trakcji, której testowany Citroen nie posiada) w ogóle nie jest tu potrzebne. 10 tysięcy w kieszeni to naprawdę dużo. Wybierzcie Citroena!
3. W Skodzie nie ma w zasadzie konkurencji. No bo Rapid z silnikiem o podobnej mocy pod maską jest sporo droższy, a Fabia z kolei o wiele mniejsza – dla rodziny za mała [Fabia 1.0 60 KM kosztuje tyle co C-Elysee (od 43 680 w wersji z klimatyzacją), a jeździ jak wół]. W dodatku plastiki w Skodzie wcale nie są lepszej jakości. Rapid minimalnie wygrywa z C-Elysse pod względem stabilności jazdy, ale nie aż na tyle, żeby zawracać sobie nim głowę. Ceny Rapida sedan od 57 800 zł (1.2 110 KM).
4. Fiat Tipo. Ceny od 45 tys. zł, ale słabszy silnik benzynowy 1.4 90 KM. Nie jeździłem, więc nie będę się wypowiadał. Na pewno bardziej mi się podoba od C-Elysee, które i tak coraz mniej mnie razi swoim doczepionym tyłem.
Podsumowując vol.2
Szukacie taniego auta? Kupcie Citroena C-Elysee. Takie jest moje zdanie.
Adam Gieras
Wygląd: | [usr 5] |
Wnętrze: | [usr 6] |
Silnik: | [usr 7] |
Skrzynia: | [usr 5] |
Przyspieszenie: | [usr 7] |
Jazda: | [usr 5] |
Zawieszenie: | [usr 6] |
Komfort: | [usr 8] |
Wyposażenie: | [usr 6] |
Cena/jakość: | [usr 9] |
Ogółem: | [usr 6.4 text=”false” img=”06_red.png”] (64/100) |
Dane techniczne:
Silnik: benzynowy
Pojemność: 1587 cm3
Układ/Liczba zaworów: R4/16
Moc maksymalna: 115 KM przy 6050 obr/min
Moment obrotowy: 150 Nm/4000 obr/min
Zawieszenie przód: kolumny MacPhersona
Zawieszenie tył: belka skrętna
Napęd: na przód
Skrzynia biegów manualna: 5 biegów
Prędkość maksymalna: 188 km/h
Przyspieszenie: 0-100 km/h 10,3 s
Zużycie paliwa (miasto/trasa/mieszany): 7,7 / 5,4 / 6,5 (l/100 km)
Długość/Szerokość/Wysokość: 4427/1748/1466 mm
Rozstaw osi: 2652 mm
Masa własna: 1090
Bagażnik: 506 l
Przestrzeń po złożeniu siedzeń: 1332 l
Pojemność zbiornika paliwa: 50 l