Suzuki Jimny to auto widmo – wielu chce je mieć, ale na placach u dilerów pustki. Może nie ma się co zabijać o to auto, skoro ono samo może… zabić?
Co jest takiego w nowym Jimny? Ten, kto jeździł Samurajem, ten wie. Każdy, kto wsiadł do poprzedniego Jimny pomijając Samuraja może mieć problem z odpowiedzią.
Otóż nowe Jimny nawiązuje nie do poprzednika, ale właśnie do starego dobrego kanciaka, z którym sam muszę przyznać mam mnóstwo wspomnień – moja ex dziewczyna takiego miała. Pamiętam, że czarny Samuraj miał dziurawy dach, na jego karoserii rósł miejscami mech, ale technicznie był niesamowicie sprawny i gotowy do każdej podróży. Poza tym miał w sobie to coś, co stanowi o miłości do danego auta.

Jak patrzę na nowe Jimny to również czuję, że miękną mi nogi. Te zegary przed kierowcą (jak w Samuraju), ta atrapa, ten kształt. Rewelacja! Do tego stare, dobre zawieszenie oparte na ramie. Co prawa, jak oglądałem pierwsze filmiki z inspekcji Jimnego od spodu, to widać, że – oj będzie rdzewiało – ale wystarczy po zakupie porządnie je zabezpieczyć i cieszyć się jazdą.
Tym bardziej, że ceną to auto kusi. W podstawie niecałe 68 000 zł. Napęd 4WD w standardzie. Czy można chcieć czegoś więcej?
Nie, i tu jest problem. Wszystkie egzemplarze przeznaczone na Polskę rozeszły się na pniu i obecnie dilerzy nie mają nic w zasobach. Jak dzwoniłem do salonu Suzuki to usłyszałem – może za 6 miesięcy, może za rok uda się zrealizować zamówienie.
Przed salonami stoją tylko egzemplarze pokazowe, które… na razie nie mogę zostać sprzedane.
Test łosia
Może zatem nie warto zawracać sobie autem, które w teście łosia zachowuje się tak:
Nie zniechęciłem Was? Wcale się nie dziwię. Ja również nadal go chcę!
Adam Gieras