Letni poranek, dzień jak co dzień. Spieszę się do pracy służbowym autem, więc omijając korek wjeżdżam na swój pas do skrętu w lewo. Niby wszystko normalnie, ale miesiąc później w pracy dostaje tajemniczy list.
A szczerze powiedziawszy wezwanie do najbliższego komisariatu w celu złożenia wyjaśnień, gdyż w ten właśnie słoneczny poranek podobno stworzyłem zagrożenie na drodze. Analizuje całą sytuację i dalej nie wiem o co chodzi. Przejechałem na żółtym, czerwonym, nie zauważyłem znaku lub przejechałem linię? Sporo opcji wchodziło w grę, ale żadna nie była stuprocentowo pewna.
No nic, pojechałem na policję i wszystko się wyjaśniło. Otóż omijając korek na pasie do jazdy prosto i w prawo podobno zahaczyłem stojącego tam Volkswagena Jettę. Jako, że jechałem Fiatem Ducato niczego nie poczułem. Jak się okazało później, na służbowym aucie nawet nie było śladu. Żeby jednak nie robić problemów w pracy oraz nie narażać swojego stanu punktowego do winy się przyznałem, składając jednak jasno wyjaśnienia, że zadrapanie musiało być tak niewielkie, że niczego nie poczułem. Oddaliłem się więc nie wiedząc o zajściu, a nie z niego zbiegając.
Po prostu tamten kierowca spisał numery rejestracyjne, zadzwonił na policję, ta zrobiła notatkę i szybko mnie znaleźli (no w miesiąc). Jako, że jestem kim jestem bez rodziny itp. sąd po jakimś czasie nałożył na mnie grzywnę, która prawdę mówiąc nie była dużo większa niż mandat za kolizję drogową. No i obyło się bez punktów karnych… więc warto było dopłacić tę stówkę! Wszystko zapłaciłem i sądziłem, że tak sprawa się zakończy…
Niestety po 8 miesiącach zaskoczył mnie kolejny list. Do akcji wkroczył ubezpieczyciel służbowego samochodu. Otóż wypłacił odszkodowanie właścicielowi Jetty, ale z powodu czegoś takiego jak roszczenie regresowe żąda ode mnie zapłaty za tę naprawę. Powiem szczerze, że już dawno nie słyszałem o lakierowaniu błotnika za 700 złotych, ale mniejsza z tym. Oddalając się z miejsca wypadku zostałem przez niego potraktowany jak ktoś kto nie ma uprawnień do kierowania pojazdu lub jakbym był nietrzeźwy albo auto nie miało ubezpieczenia OC. Dokładnie o tym przeczytacie tutaj. Dodatkowym problemem jest fakt, że nie był to mój samochód, tylko firmy. Co ciekawe moją firmę też dziwi cała sprawa i nie miałem żadnych nieprzyjemności z ich strony.
I pytanie co teraz? W sieci krążą opinie, że się przyznałem do winy więc muszę płacić. Tak samo mówią agenci. Fora prawne jednak mówią co innego. Przepis, który definiuje roszczenie regresowe definitywnie mówi o zbiegnięciu z miejsca zdarzenia w celu uniemożliwienia spisania danych, aby uniknąć konsekwencji. Często w tym celu łamiąc przepisy. To ciekawe, bo wszystkie notatki sądowe, uzasadnienie ubezpieczyciela mówi o tym, że oddaliłem się z miejsca zdarzenia, a nie z niego zbiegłem. Jak wiadomo czasem nawet taka pierdółka może uratować skórę.
Jako, że na razie dostałem polubowne wezwanie do zapłaty, które traktuje jako straszak – zamierzam walczyć dalej, aż dostanę podobne wezwanie z sądu. Koszty rozprawy na pewno w porównaniu do kwoty nie będą duże (nie pierwszy raz korzystam z tej instytucji…), a odsetki od takiej kwoty to również małe sumy.
Poniżej moja linia oporu:
- Wysłanie odpowiedzi do ubezpieczyciela (napisane przez prawnika z opisaniem całej sytuacji) – podobno czasem po takim liście ubezpieczyciele dają sobie spokój.
- Czekanie na sprawę sądową – czasem ubezpieczyciel przy małych kwotach nawet jej nie zakłada
- Rozprawa i wyjaśnienia
Spotkałem się z głosami, żeby takie wezwanie do zapłaty od ubezpieczyciela po prostu olać. Próby tłumaczenia traktowane są niby jako przyznanie się do winy, a oni jedynie ponowią prośbę o zapłatę. Mimo wszystko spróbuję. Mam nadzieję, że nie skończy się jak na mandacie Adama. Musiał on przełknąć ślinę i zapłacić za błędy Internetu – może ja będę miał więcej szczęścia.
Trzymajcie kciuki, a jak mieliście podobną sytuację dajcie znać! W razie potrzeby takiego pisma jakie wysłałem do ubezpieczyciela piszcie na naszego maila – redakcja@motopodprad.pl
Konrad Stopa