Ciemna kotara, zasłaniająca krwistoczerwonego Range Rovera, skrywa dokładnie to, czego można było się spodziewać po stylizacji nowych luksusowych SUV-ów spod zielonego owalu. Styliści jednak postarali się o to, by samochód potrafił zaskoczyć przy pierwszym spotkaniu. Wystarczy tylko zajść Sporta od tyłu.
Odkąd Land Rover postanowił rozszerzyć bardziej prestiżową i luksusową linię modelową Range Rover, minęło już 17 lat. W 2005 roku, do króla luksusowych samochodów terenowych, dołączył mniejszy (co nie znaczy, że mały) model Sport, konkurujący z klasą wyższą SUV-ów w postaci m. in. BMW X5, Audi Q7, czy Porsche Cayenne. To, czym najbardziej wsławił się Range Sport, to gama silnikowa, głównie składająca się z benzynowych silników V6 i V8 (topowy o mocy 550 KM), ale i miłośnicy bardziej zdroworozsądkowych jednostek wysokoprężnych, również znajdą coś dla siebie.
Oczywiście, jak przystało na auto o takim rodowodzie, właściwości terenowe również powinny być więcej, niż satysfakcjonujące. Chociaż w miejskiej dżungli — gdzie raczej na pewno spotkamy Sporta — nie są aż tak istotne. Głębokość brodzenia na poziomie 90 cm (gdzie na wyświetlaczu można obserwować, ile mamy jeszcze „zapasu”) oraz prześwit na poziomie niemal 28 cm, to całkiem sensowne wartości, jak na ten segment samochodów. Kąt natarcia oraz zejścia to odpowiednio 33 i 30 stopni — też raczej powinny znaleźć obojętność w oczach kupujących Range-a Sporta. W razie, gdyby auto jednak trafiło na amatora off-roadu, będzie miało do dyspozycji adaptacyjny tempomat, potrafiący dostosować prędkość do warunków poza asfaltem. Jedynym zadaniem kierowcy będzie utrzymanie odpowiedniego toru jazdy.
To, co zdecydowanie bardziej zainteresuje przyszłych właścicieli owego auta, to rozwinięcie designu modelu, jednocześnie też przybliżenie jej do obecnej gamy modelowej (ale bardziej Velara i Evoque-a, niż oryginalnego, jak go nazwę „The Range Rovera”). Cechy charakterystyczne? Proste linie, niemal płaska maska, masywne zderzaki. Stosunkowo niewielkie światła oraz grill. Do listy warto dodać niemal płaską linię boczną z unoszącą się linią okien, chowane klamki oraz udawany wlot powietrza w błotnikach. Jakieś niespodzianki? Raczej nieszczególnie. Chyba, że przejdziemy do tyłu.
Pierwsze, co rzuci się w oczy to prosta, niemal ascetyczna forma, pozbawiona wybrzuszeń. Zderzak zamyka się w linii klapy bagażnika i jedynym wysuniętym elementem jest dokładka, wraz z dyfuzorem oraz parą (moim zdaniem trochę przerośniętych) końcówek wydechu w kształcie rombu. Powyżej, w oczy rzuca się czarna blenda z równie mrocznym napisem „Land Rover”, łącząca idealnie wkomponowane światła. Piętro wyżej mamy już pokaźną lotkę dachową i dwie, rekinie płetwy, służące za anteny (każdego możliwego rodzaju) oraz kamerę cofania. Całość przyozdabia kombinacja czarnego lakieru dodatków oraz Firenze Red, a nadkola wypełniają ogromne, 23 calowe felgi.
Wnętrze nie powinno nikogo zaskakiwać. Proste kształty i formy są tu tak powszechne, jak na zewnątrz. Jeśli jednak spodziewasz się aż tak daleko idącej digitalizacji, co w Velarze, to możesz odetchnąć z ulgą. Jest tu o cal bardziej analogowo. Niemniej jednak, centrum wszechświata ma przekątną ekranu przeciętnego laptopa — 13,1 cala. Komendy wydawane palcem są płynnie realizowane, a grafika jest prosta i ładna. Nagłośnienie w postaci 29 głośników od Meridana, to według zapewnień producenta, najlepsze, co można spotkać w Range Roverach. Muszę uwierzyć na słowo bo ani nie sprawdziłem, ani nie mam też zbyt dużego doświadczenia z tym audio. Poza tym, do dyspozycji pasażerów jest mnóstwo skóry, alcantary, szlachetnych materiałów oraz włókna węglowego o wzorze, spotykanym do tej pory wyłącznie w Lamborghini. Krótko mówiąc, wszystko, co najlepsze w motoryzacji.
Gama silnikowa Range Sporta będzie zawierać zarówno silniki wysokoprężne, benzynowe oraz jednostki typu Plug-in. Te ostatnie, mają zapewnić prąd na co najmniej 80 km (o ile nie lecisz, ile elektryczna fabryka daje) i łączną moc na poziomie 440 lub 510 KM. Zdecydowani na diesla, będą mieć do wyboru trzy warianty 3-litrowej jednostki — 250, 300 i 350 KM. A jeśli lubisz zapach benzyny o poranku, na pewno zdecydujesz się na 3-litrowego sześciocylindrowca, albo 4.4 V8. Pierwszy z nich, dysponuje mocą 360, bądź 400 KM, za to topowy (póki co) motor produkuje 530 KM. W przyszłości ma pojawić się też potężne, ponad 600-konne SVR oraz wersja czysto elektryczna.
Na zakończenie, trochę cen. Nowy Range Rover Sport, z bazowym turbodieslem ma kosztować co najmniej 482 200 złotych. Prezentowany model, w wersji — jak zgaduję — Plug-in oraz First Edition (występuje tylko z mocniejszym wariantem), pakietem lakierowanych na czarno elementów nadwozia, oknem dachowym i dosłownie kilkoma innymi dodatkami kosztuje ponad 800 tysięcy złotych. Nie jest to jednak szczyt szczytów, bo mamy jeszcze klasyczne V8, a możliwości indywidualizacji samochodu są równie nieskończone, co górna granica cenowa.
Marcin Koński