Od 2035 roku nie kupicie już nowego auta napędzanego paliwami kopalnymi. W 2022, w salonie nie kupicie za to takiego auta, o jakim marzycie. A jak już jakieś się znajdzie, będzie droższe o 20%. Petrolheadów czekają ciężkie czasy. Ludzkość, niestety, też.
Do dziś pamiętam, jak byłem na szkoleniu marketingowym francuskiego koncernu, na którym prowadzący zachwalał kredyty i leasingi niskich rat. – Po co mieć, skoro można używać bez posiadania – pytał. A my po sobie patrzyliśmy ze zdziwieniem, potakując głową. To przecież takie proste się wydawało.
Żeby wyjechać bowiem samochodem z salonu, z założenia miało wystarczyć spełnienie podstawowych wymogów jak do kredytu. Po ich spełnieniu, nie wpłacając nic, można było cieszyć się autem, którego koszt wynosił najczęściej 1% wartości miesięcznie + ubezpieczenie na rok. Po 2-3 latach takie auto, najczęściej z małym przebiegiem, wracało na rynek jako używane, a właściciel mógł cieszyć się kolejną nowością w swoim garażu. Piszę o tym w formie przeszłej, bo tak to działało. I choć nadal działa, mam wrażenie, że obecna sytuacja trochę przyhamuje ten typ „posiadania”.
Chociaż koncerny samochodowe nadal promują to rozwiązanie, napędziło ono i tak mocno wyśrubowane zapotrzebowanie na produkcję, co sprawiło też kilka problemów, z którymi trzeba się zmierzyć. No bo co ma zrobić taki duży motoryzacyjny bank z setkami tysięcy 2-3 letnich aut, które do niego wróciło na plac? Trzeba je, w programach aut używanych znowu sprzedać. Pojawia się jednak problem, bo one najczęściej nie są ani dobrze wyposażone ani w stanie, który odpowiadałby prawie nowemu autu, a kosztują nadal bardzo dużo. Szczególnie teraz, w czasach kryzysu półprzewodników.
Używane, ale czy z głową?
Jak wiemy powszechnie, koncerny prześcigają się w wydłużaniu interwałów olejowych – w końcu im rzadziej auto odwiedza serwis tym kierownik floty jest bardziej szczęśliwy. Do wielu aut wlewane fabrycznie i później zalecane są też coraz rzadsze oleje, których celem jest zapewnienie jak najniższego tarcia przy starcie silnika oraz podczas jazdy w warunkach miejskich. Tego typu „oliwy” gorzej jednak sprawują się w wyższych temperaturach i jako long life (zresztą są opinie mechaników, które w ogóle zaprzeczają idei long life). Pewnie słyszeliście też coś o silnikach napędzanych rozrządem w kąpieli olejowej, w których gumowy pasek po prostu się łuszczy zatykając smok olejowy. Jeśli nie to pora nadrobić zaległości.
A zabezpieczenie antykorozyjne? Okres przełomu dziesięciolecia 2009/10, który uważam za jeden z najlepszych pod kątem doboru blach oraz ich zabezpieczenia (wcześniej do połowy lat 80-tych mieliśmy blachy grube, choć niezabezpieczone, które w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku zastąpiono cienkimi, z odzysku – efekt widoczny w modelu W124; im nowszy, tym gorszy), minął bezpowrotnie. Rzućcie sami okiem, jak wygląda dwudniowe auto – producent made in Japan – właśnie odebrane od dilera. Na ramie pojawiły się już pierwsze oznaki korozji, a spawy są pozostawione same sobie. To auto nie będzie zardzewiałe. Rdza je dosłownie strawi. I to zaraz…
Do czego dążę? Do tego, że ekologia nie jest w stanie konkurować z rosnącym popytem. Zamiast ograniczać poziom emisji CO2, lepiej – moim skromnym zdaniem – przekonać właściciela do dłuższego użytkowania auta. Idąc bowiem dalej, tylko zmiany w zachowaniu konsumentów mogą pomóc nam wyjść z koziego rogu, w którym się znaleźliśmy. Te zmiany nie będą jednak proste, a wymagać powinny dużych poświęceń i być może – w konsekwencji – zejścia z drogi konsumpcjonizmu. Pukasz się w głowę, o czym ja bredzę?
To zastanów się co będzie, gdy na ulicach pojawią się już głównie auta elektryczne. Czy aby nie przyjdzie nam zmierzyć się z blackoutem? Szczególnie w Polsce, w której źródła odnawialnej energii są przez rząd od lat tłamszone i nie zrobiono nic, żeby w nie inwestować i rozwijać. Ba, zrobiono dużo, żeby im szkodzić, bo polski węgiel, choć drogi i mało kaloryczny, jest dla Polaków ważny – przynajmniej zdaniem rządzących. Zresztą, nasi zachodni sąsiedzi także robią wszystko, żeby pozyskiwanie prądu było w dalszym ciągu niezwykle nieekologiczne. Niemcy przechodzą na gaz, który w wielu aspektach jest gorszy nawet od naszego węgla. Zwracam uwagę na metan, który jest produktem ubocznym… Ma to być niby tylko czas przejściowy, ale wiadomo, że jak coś jest potrzebne na chwilę, później przez lata trwa. To jak ze starym regałem w sypialni. Niby trzeba go wymienić, ale póki stoi sobie to po co to zmieniać?
Gdy wrócimy na ulice i spojrzymy na kolejną śmieszną sytuację – coraz więcej jest hybryd typu PHEV – robi się jeszcze weselej. Ludzie jeżdżą ciężkimi autami, które, żeby można było użytkować bezemisyjnie w trybie elektrycznym, trzeba najpierw naładować. A żeby naładować, trzeba mieć dom lub blisko domu ładowarkę (przydałaby się darmowa, prawda?). A że jednego ani drugiego często nie mamy, do tego po prostu zwyczajnie nam się nie chce, 90% użytkowników PHEV w ogóle takich aut nie ładuje… Dodatkowa waga zwiększa spalanie. A spalanie to paliwo. A paliwo to rafineria. I tak dalej i tak dalej…
Jednocześnie nadal co 2-3 lata zmieniamy coraz gorzej wykonane i coraz mniej dopracowane auta na kolejne jeszcze gorsze w tych aspektach. A producenci zarzekają się, że niebawem w swoich ofertach będą mieli jedynie elektryki i hybrydy typu PHEV. Światełkiem w tunelu jest stanowisko Toyoty czy niedawna wypowiedź szefa grupy Stellantis, który wyraźnie nie zamierza sprzyjać elektryfikacji w motoryzacji. Ale np. VAG, szczególnie Audi, nie widzą już innej drogi…
Jak dla mnie czas zatrzymać to wariactwo. Użytkując jedno dopracowane auto przez lata możemy uspokoić sytuację. Dbając o nie i serwisując je należycie, możemy być o wiele bardziej eko niż pompując koncerny do niebotycznych rozmiarów wymuszając na nich produkcję nieskończonej ilości niepotrzebnych aut.
Może jestem trochę naiwny, ale skoro w jedzeniu, ubraniach, artykułach pierwszej potrzeby ideologia zero waste sprawdza się, to czemu nie może ona zagościć w motoryzacji?
Mam dwa stare auta – 30- i 26-letnie. Oba w pełni sprawne. Nie dymią. Nie brudzą chodników. Nic z nich nie cieknie. Są świetnie wykonane a jazda nimi to wielka frajda. Po co mam je zmieniać? Moja półtora roczna Skoda nawet nie chce udawać, że w ich wieku będzie równie sprawna…
Adam Gieras
To co powyżej napisał autor jest jego subiektywnym zdaniem. Być może bardzo się myli. Zaprasza zatem do dyskusji.