Co może pójść nie tak, jeśli ufasz człowiekowi z forum „mercedesiarzy”, który obiecuje zadbać o Twoje auto jak o własne? Okazuje się, że wszystko. Zapraszam Was na ilustrowany zdjęciami artykuł o tym, co może przytrafić się z Twoim autem, jeśli nie masz szczęścia… lub nie stoisz nad mechanikiem dzień i noc.
Mercedesa W124 300-24 V (to ta mocniejsza, 220-konna 3-litrówka na K-Jetcie) sprowadziłem ze Szwajcarii w 2019 roku. Auto na zdjęciach w ogłoszeniu prezentowało się dobrze, a z ceną niższą niż wiele egzemplarzy w Polsce, wydawało się idealną lokatą do inwestycji tak pieniędzy, jak i marzeń. Otóż zawsze chciałem mieć „Balerona”. Ale nie pierwszego lepszego, ale takiego mocnego, świetnie wyposażonego, z automatem i tym czymś…
I oto przyjechał. Piękny, ciemno szary kolor kontrastuje w nim z jasnym, skórzanym wnętrzem. Wyposażenie? Prawie najbogatsze. Elektryczna roleta tylnej szyby, dwustrefowa klima, skórzana kierownica (dość rzadko spotykany dodatek w wersjach bez poduszki), pełna elektryka, szyberdach, automat, grzanie foteli. Jak dla mnie – bajka.
Po sprowadzeniu okazało się jednak, że auto nie jest jednak w tak dobrym stanie, jak zakładałem. Po odpaleniu silnika coś rzęziło, z przodu popukiwał któryś element gumowy w zawieszeniu, automat przymulał, a klima… nie działała. Zebrałem większe fundusze i oddałem Mietka do Warsaw Classic Garage. Auto stało u chłopaków ponad miesiąc (gorąco polecam ten warsztat). Wymieniono bardzo dużo „gratów” łącznie z wtryskami i pełną regeneracją K-Jeta. Nie kosztowało to mało. Mimo to nie żałuję. W124 jeździ dokładnie tak, jak powinien. Klima chłodzi (w tym miejscu polecam Ant Auto), a ciszy wewnątrz nie zakłóca żaden niepożądany dźwięk. Co ciekawe, ta trzylitrówka na mechanicznym wtrysku potrafi zejść poniżej 12 litrów średniego spalania. A to, moim zdaniem, naprawdę wyczyn.
Niestety, jak to w 30-letnich autach bywa, mechanika to nie wszystko. Została blacha. Nie było źle, ale tylny błotnik po źle naprawionej stłuczce sprzed lat zaczął „lecieć”. To samo wnęki w bagażniku po tej samej stronie. Przedni błotnik miał mały purchelek, a na podłodze od przytarcia o kamień zrobiła się dziurka, bo ktoś tego nie zabezpieczył. I to chyba tyle, z tego co było widać. Żeby zobaczyć więcej trzeba było rozebrać wszystkie osłony.
I tu zaczyna się właściwa historia…
Fakt, może jestem łatwowierny, może czasami pewnych spraw powinienem bardziej przypilnować, ale… tak już mam, że staram się wierzyć ludziom, a że prowadzę własną firmę, a wtedy jeszcze dodatkowo pracowałem na etacie o wiele, łatwiej było mi podjąć złą decyzję.
Pana Grzegorza z Czarnocina znalazłem na facebooku. To, co mi się spodobało to fakt, że szybko oddzwonił, był konkretny, wydawał się przez telefon gościem, który zna się na robocie i przede wszystkim – zna się na 124, co jest ważne. Te auta wcale nie są tak proste i „niezniszczalne”, jak głosi obiegowa opinia. Większość blacharzy nie chce ich w ogóle dotykać. Wolą łatwe i przyjemne projekty.
To, co jednak jeszcze bardziej mnie przekonało (i tu powinna zapalić się lampka ostrzegawcza) to fakt, że zaproponował szybki termin i zgodził się przyjechać po auto z lawetą przeszło 350 km w jedną stronę. Była zima, nie miałem do „Mietka” zimówek, nie chciałem ryzykować poślizgiem w zaspę. Pan Grzegorz przedstawił mi zatem rozwiązanie idealne. Zabiera go na miesiąc-dwa, oddaje przed sezonem, mam w 100% zrobione auto. Jest klimat, jest radość, jest… no właśnie.
To, na co go uczuliłem od razu to fakt, że wymagam fotek z prac i opisu tego, co zostało zrobione. Powiedziałem też, że auto po wizycie w w jego warsztacie trafi do profesjonalisty – Adama z Mike Sander’s, który go dokładnie sprawdzi pod kątem przeprowadzonej naprawy i zabezpieczy.
Prace ruszyły w okolicach 20 lutego. Dostałem kilka zdjęć z wyczyszczonej i wycynowanej wnęki bagażnika – co ciekawe jedno miejsce wydawało się źle wyczyszczone na zdjęciach, co zgłosiłem (fot niżej) i kontakt do 16 marca się urwał.
Tu jeszcze udowadniam, że prosiłem o zdjęcia z prac. Kilkukrotnie. Poniżej:
16 marca miał już być prawie
gotowy. Ciekawe, że 22 dostałem info, że nadal prawie nic nie zostało zrobione, bo zakład nękał Sanepid…
Dopiero 16 marca pan Grzegorz odezwał się z informacją, że przez Covid warsztat nie działał, bo mieli podejrzenie zachorowania jednego z pracowników (czy to prawda, nieistotne już w sumie). Ciekawe, dlaczego sam z siebie nie napisał, że mają przerwę, mimo że próbowałem kontaktować się kilkukrotnie. Bez żadnego skutku. Zresztą, poznałem jeszcze dwie osoby, które zostały podobnie do mnie potraktowane przez Pana Grzegorza, i w ich przypadkach również było sporo wymówek i ciężkich historii – np. zalany garaż, chora dziewczyna…
Później dostałem jeszcze informację, że Sanepid nękał jego firmę, w związku z czym 5 tygodni warsztat musiał być zamknięty. Cóż, kolejna lampka powinna mi się zapalić i chyba wtedy po raz pierwszy powinienem wsiąść w samochód i odwiedzić warsztat.
Musiałem się często dopytywać o konkretne miejsca w aucie, na których zrobienie mieliśmy spisaną umowę. Tu prośba o podesłanie zdjęć z naprawy tego miejsca – łączenie progu z błotnikiem i łukiem drzwiowym z prawej strony. Dostałem info, że zostało to już zrobione. Jak zrobione? Pokażę poniżej. W każdym razie nie zdziwicie się, że mój mechanik nie wysyłał zdjęć z przebiegu napraw. Musiałby pokazać partaninę, jakich mało…
A tak to miejsce wygląda po rozebraniu tego miejsca 1,5 miesiąca po naprawie…
Ciężko uwierzyć, prawda?
W tym miejscu, a zasadzie tuż za nim schodzą się trzy podłużnice auta – takie grube elementy nośne. Żeby to dobrze naprawić, trzeba wyciąć cały fragment poszycia progu i błotnika i części nadkola. Następnie dopasować coś albo wytłoczyć samemu z blachy. Później ładniej zaspawać i wycynować. Sporo roboty. Niewdzięcznej. Pan Grzegorz lub jego pracownik postanowił zatem wszystko zapaćkać gumą i zamalować. A pytałem wyraźnie, czy to miejsce było robione. Napisał tak oraz, że poza delikatnym „kalafiorkiem” nie było tam korozji.
Wizyta
W końcu, chociaż to nie było łatwe, znalazłem czas i pojechałem obejrzeć Mercedesa. Niestety nadal nie dysponowałem galerią zdjęć z naprawy, ale uwierzyłem na słowo, że wszystko, co Pan Grzegorz oznaczył jako zrobione, rzeczywiście takie było.
Na miejscu pojawiłem się trzy dni po tym jak wstępnie miałem to zrobić, bo oczywiście coś właścicielowi warsztatu nie pasowało i musieliśmy wizytę przekładać. Auto było praktycznie całe uzbrojone, więc nie dane mi było zobaczyć progów, czy odsłoniętych nadkoli. Natomiast sam „Mesiek” wyglądał jak milion dolarów. Błyszczał się, zniknął purchelek z błotnika, zniknęła rdzawka powyżej nadkola w komorze silnika (standardowe miejsce). Pan Grzegorz kończył pasować wydech z nierdzewki, który dodatkowo zamówiłem, a do którego miałem kilka uwag.
Mimo wszystko serwis opuściłem zadowolony i udałem się na kilkudniowy odpoczynek nad polskim morzem.
Miesiąc później pojawiłem się znowu – tym razem już po odbiór auta.
Pomalowana w międzyczasie została jeszcze osłona silnika, wymienione (przynajmniej mam taką nadzieję) płyny eksploatacyjne, nałożona powłoka ceramiczna (to Pan Grzegorz uparł się, że zrobi we własnym zakresie nieodpłatnie), naprawiony pływak w baku. Takim autem wróciłem do Warszawy i zacząłem cieszyć się eksploatacją.
Niestety niedługo…
Po dwóch tygodniach zauważyłem, że purchelek na błotniku pomału wraca – zapewne miejsce zostało źle przygotowane, szpachla niewysuszona dokładnie… Do tego w miejscu styku tylnego prawego błotnika z progiem po umyciu auta zobaczyłem tę samą rdzę, co przed realizacją prac w Czarnocinie…
Zwrot pieniędzy
Pan Grzegorz bardzo szybko przyznał się, że faktycznie auto mogło nie być naprawione zgodnie ze sztuką. Zadzwoniłem do niego zaraz po wizycie u Adama z Mike Sander’s, po której partactwa nie dało się ukryć. Po rozebraniu auta dosłownie popłakałem się. Kilka miesięcy „prac”, przeszło 10 tysięcy złotych wydane, a auto nie zostało w ogóle naprawione. Jedynie przypudrowane.
W rozmowie pan Grzegorz zaproponował zwrot pieniędzy. Udało mi się wyegzekwować połowę z części, która na fakturze dotyczyła blachy. Auto rozebrane trafiło do garażu na kilka miesięcy i dopiero niedawno udało mi się wreszcie skończyć Mercedesa w sposób fachowy, zgodny ze sztuką, co niestety znowu nie kosztowało mało. A naprawa również nie przebiegła bezproblemowo, ale trzeba pochwalić warsztat, że chętnie wprowadzili wszelkie poprawki zgodnie z moimi wskazaniami. O tym napiszę niebawem.
Jaki z tej historii mamy morał? Myślę że nie jeden. Jeśli chcesz dobrze naprawić stare auto to musisz mieć duży zasób gotówki i cierpliwości. Musisz często, najlepiej niezapowiedziany, wpadać do warsztatu i weryfikować postęp prac. W końcu, jeśli zostaniesz oszukany, nie obawiaj się domagać się swojego. Ja do dziś żałuję, że nie poszedłem do sądu…
Przy okazji, pojawił się w mojej głowie pomysł na artykuł o tym, dlaczego dobrze utrzymany youngtimer nie może być tani.
Adam Gieras