Klasyczne Mini to w Polsce rzadki widok, ale to urocze auto jako używane może sprawiać dużą radość. To samochód niepodobny do innych i stoi za nim interesujące historia.
Spróbujcie się nie uśmiechnąć, gdy widzicie na ulicy klasyczne Mini. To auto ma w sobie coś, co wzbudza pozytywne emocje i to nie tylko dla kierowcy. Późne egzemplarze nie są bardzo stare, a i tak wyglądają całkiem klasycznie, zatem można rozważać ten samochód jako youngtimera na co dzień. Na dodatek ładne egzemplarze są coraz droższe, więc ryzyko straty przy odsprzedaży zaciera się. Wystarczy utrzymać je w przyzwoitym stanie, ale to nie jest proste.
Geniusz Aleca Issigonisa
Mówisz 'Mini’, myślisz – Issigonis. Próżno szukać drugiego tak silnego związku auta z twórcą, który nie firmował dzieła swoim nazwiskiem. British Motor Corporation, w której pracował Issigonis, nie słynęła raczej z innowacyjności. Brytyjczycy jako naród bardzo szanują tradycję i tylko od czasu do czasu potrafią błysnąć technicznym geniuszem. Takim wykazał się właśnie on konstruując małe, tanie auto dla ludu. Zamiast pójść utartym szlakiem jak konstruktorzy Renault czy Fiata, BMC postanowiło eksperymentować z napędem na przód. Efektem ich działań był pojazd o nazwie Mini Minor, który szybko zmienił się w Austina Mini.
Geniusz polegał na tym, że cały układ napędowy był bardzo kompaktowy i bez problemu mieścił się pod maleńką maską Mini. Silnik o pojemności 848 ccm umieszczony poprzecznie miał 4 cylindry i 4-biegową skrzynię. Wszystko to było ściśnięte z przodu razem ze całym osprzętem, półosiami i zawieszeniem. Do tego malutkie koła o średnicy 10 cali, by wygospodarować jak najwięcej miejsca w kabinie. Dzięki temu mimo rozmiarów budki telefonicznej w środku było przestronnie, choć o luksusach nie było co marzyć. Udało się przy tym zachować niezłe proporcje nadwozia, a kształt Mini na stałe zapisał się w historii wzornictwa przemysłowego i popkultury. W Polsce wiele osób kojarzy ten samochód głównie z serialu o Jasiu Fasoli.
Wielokrotnie odgrzewany kotlet
Austin Mini zadebiutował w 1959 roku i utrzymywał się na rynku do roku 2000. O ile w momencie debiutu była to konstrukcja wyprzedzająca całą resztę o dobre 10 lat, pod koniec produkcji samochód już mocno trącił myszką. Typowo brytyjskie myślenie – jak coś się raz udało to trzeba to ciągnąć w nieskończoność. Mini to nie jedyny przykład – spójrzcie na Land Rovera Defendera albo program Match of the Day (obecny na antenie BBC bez przerwy od 1964 r). Dopiero gdy Rover trafił w ręce BMW doczekaliśmy się całkowicie nowego Mini.
Najbardziej rozbudowaną gamę i swoją złotą erę Austin Mini miał w latach 60. XX w. Był wtedy dostępny w kilku wersjach nadwoziowych, w tym jako pikap i kombi (Countryman, Traveller). Nie brakowało prób przerabiania tego auta np. Riley Elf czy Wolseley Hornet były luksusowymi odmianami z nadwoziem trójbryłowym. We Włoszech można było kupić Austina jako Innocenti, a także doczekało się egzemplarza z nadwoziem Zagato.
W latach 70. brytyjska gospodarka nie miała lekko z powodu związków zawodowych. Mimo to Mini radziło sobie dobrze, choć stawało się coraz bardziej przestarzałe. Nie pomagały ciągłe modernizacje silników i wyposażenia. Pod koniec produkcji w latach 80. i 90. już jako Rover Mini auto doczekało się zupełnie nowego wnętrza. Ciągłe liftingi i wersje specjalne wypuszczane na rynek jeszcze ciągnęły sprzedaż, ale przypominało to ubieranie staruszka w młodzieżowe ciuszki. Pod spodem wciąż tkwiła konstrukcja z lat 50.
Byt rynkowy Mini bardzo mi przypomina scenariusze motoryzacyjne polskich produkcji. W kółko odgrzewany ten sam kotlet jedynie z nieco innymi przyprawami, bo nie było kasy na opracowanie czegoś od początku. I w przypadku FSO i Rovera zakończyło się to tak samo – bankructwem. Różnica jest taka, że Mini istnieje nadal w koncernie BMW, a hale na Żeraniu już prawie nie istnieją.
Każde Mini rdzewieje
To jest zasada, od której nie ma wyjątków. Przez 40 lat produkcji nie poprawiła się znacząco jakość zabezpieczeń antykorozyjnych i blach, więc obecnie Mini bez rdzy to biały kruk. Trzeba się pogodzić przy kupnie, że z blacharzem będziesz na 'ty’ i jakieś naprawy będą potrzebne.
Mini oprócz głównej skorupy nadwozia ma rozbudowaną przednią i tylną ramę pomocniczą. To właśnie punkty mocowań tych dwóch ram do głównej części nadwozia są najczęściej zardzewiałe. Uszkodzona może być też podłoga od nieumiejętnego podnoszenia na lewarku. W tym aucie lewarek podkłada się nie pod próg, a pod ramę pomocniczą przednią lub tylną. Uszkodzenie progu spowoduje, że rozwinie się korozja. Całkowicie zgniłe bywają też słupki A na łączeniu z drzwiami i błotnikiem. To trudny obszar to odbudowy. Jeśli jednak te miejsca są czyste – nie daj się zwieść! Pewnie auto rdzewieje w zupełnie niespodziewanych miejscach.
Jeśli chodzi o szczegóły zewnętrzne to wczesne Mini miały małe, łezkowate lampy tylne, zawiasy drzwi na wierzchu i 10-calowe kółka. Późniejsze odmiany są bardziej plastikowe i jeżdżą na kołach w rozmiarze 12 lub 13 cali. Tak czy inaczej, opony do Mini to trudny i drogi temat. Znalazłem stronę, gdzie 10-calowe kosztują po 279 dolarów sztuka.
Silniki, awarie, problemy
Od początku do końca Mini było napędzane jedną rodziną silników, których pojemność na przestrzeni lat zmieniała się od 848 do 1275 ccm. Większość z nich to gaźnikowce i łatwo je rozpoznać, bo pod maską jest bardzo dużo miejsca. Egzemplarze z końca produkcji wyposażone są we wspomaganie kierownicy i hamulców, klimatyzację, wtrysk paliwa i duży filtr powietrza. To wszystko upchnięto pod małą maską, gdzie zrobiło się dość ciasno. Wersje z automatem mają inny blok silnika niż manuale, więc swap z manuala na automat jest niemożliwy bez wymiany całego zespołu napędowego. Warto o tym wiedzieć jeśli z jakiegoś powodu chcesz wersję z 3-biegowym automatem.
Jeśli jesteś pasjonatem, lubisz grzebać w autach i poznawać tajniki mechaniki – poszukaj gaźnikowego auta z silnikiem 1-litrowym. Produkowane od 1991 r. wersje 1.3 z wtryskiem SPI (Single Point Injection) będą lepsze dla kogoś, kto chce jeździć Mini na co dzień. Dużo części jest wciąż dostępnych do tego auta, ale mogą być drogie. Na Wyspach da się kupić do Mini wszystko, także wiele akcesoriów tuningowych. Jest duża szansa, że jak masz jakąś usterkę, to ktoś z UK już nagrał o tym tutorial naprawy na youtube. Trochę ułatwia to serwisowanie tego kapryśnego auta.
Niezależnie od wyboru silnika, Mini pełne jest dziwnych i staromodnych rozwiązań. Skrzynia biegów i silnik mają zawsze wspólny obieg oleju i trzeba go wymieniać co 5 tysięcy kilometrów i ani jednego więcej. Opiłki ze skrzyni szkodzą silnikowi, syf z silnika szkodzi skrzyni. Wycieki oleju są na porządku dziennym. W silnikach 998 ccm zdarza się rozciągnięty łańcuch rozrządu, usterkę można poznać po charakterystycznym grzechotaniu. Większość Mini ma bardzo twarde zawieszenie z gumowym, stożkowym gniazdem amortyzatora. Guma po latach twardnieje i kompresuje się, więc jeśli Mini stoi bardzo nisko – prawdopodobnie trzeba je wymienić. To konieczne, gdy chcesz poznać największy atut Mini – gokartową radość z jazdy.
Klasyczne Mini – sytuacja rynkowa
W tej chwili na portalach ogłoszeniowych znalazłem jakieś 10 sztuk klasycznych Mini i niemal wszystkie są z lat 90. Dominują wersje z silnikiem 1000, ale sporo jest też większych 1300. Ceny? Od 10 do 55 tysięcy złotych. Nie brakuje pasjonatów tego auta, więc te drogie egzemplarze są naprawdę wypieszczone. Niestety dla sprzedającego da się kupić coś równie ładnego i w ciekawszej konfiguracji za połowę tej ceny. Najstarszy jest egzemplarz z 1979 r. po odbudowie, jak żywcem wyjęty z serialu Mr. Bean. Ja osobiście nie wydałbym na Mini więcej niż 15 tysięcy, więc zostaje dla mnie czarny z najbrzydszym wnętrzem ewer. Najtańsze jest granatowe Mini pana Szymona, w którym korozja zaczyna wyłazić na wierzch.
Szukając naprawdę dobrego egzemplarza trzeba naszykować 25 tysięcy złotych i pewnie z 5 kolejnych na pierwszy serwis. Aut jest mało, a o tych starszych można w ogóle zapomnieć. Większość to samochody z lat 90., gdy Mini miało najbrzydszy wystrój wewnątrz, ale za to najlepsze wyposażenie.
Co dla mnie?
Nie widzę siebie w Mini. Traktuję je jako ciekawostkę, ale też nigdy nie miałem sposobności wsiąść czy się przejechać. Może to by mnie przekonało, ale jeśli zawieszenie rzeczywiście jest tak twarde, to raczej nie ma szans. Gdybym już musiał, szukałbym takiego z klimatyzacją i najmocniejszym motorem.
Bartłomiej Puchała