Słucham i czytam wypowiedzi dziennikarzy moto, którzy pod publiczkę „hejtują” nowoczesne rozwiązania, ustawiając się przy okazji w kolejce do każdego testu auta, jakby od tego ich życie zależało i robi mi się słabo. Chodzi oczywiście o przekonanie, że „kiedyś to były samochody, a wszystko to, co jeździ po ulicach teraz to się zaraz rozsypie i będzie zagracało złomowiska, a już szczególnie auta po… dowinsizingu”. Może powinien pojawić się więc w dyskusji chociaż jeden głos człowieka, który jeździ na co dzień od wielu lat autami pełnoletnimi, czyli nieskromnie powiem – mój głos.
Nie będę kijem zawracał Wisły, nie powiem, że nowy, dwulitrowy diesel z technologią Common Rail dorówna niezawodnością swojemu „dziadkowi” – 1.9-litrowemu TDI z prostą pompą rotacyjną i wtryskiwaczami, które nawet wodę z kamieniami pociągną ze smakiem. Ale 15 lat temu, jak miałem Nokię z czarno-białym wyświetlaczem to nie musiałem jej ładować codziennie. Wystarczyło jedno ładowanie na tydzień. Czy to oznacza, że nadal chciałbym ją mieć? Bez dostępu do internetu? No nie bardzo.
Czasy się zmieniają, samochody robią się coraz bardziej skomplikowane, ale i coraz bezpieczniejsze. A czy gorsze? Ford daje słowo, że jego sztandarowy produkt, EcoBoost, czyli litrowa, bardzo dynamiczna i fajnie brzmiąca jednostka o mocy nawet 140 KM, choć przeważają wersje 100- i 125-konne pojeździ do remontu 240 tkm. Niby niewiele, ale ręka do góry kto z Was własnym samochodem, benzyną, przejechał tyle kiedykolwiek? Jeżdżę naprawdę dużo, a jakoś jednym autem jeszcze mi się to nie udało.
Czepiamy się tych 240 tkm., a jednocześnie nie chcemy w ogóle brać pod uwagę faktu, że samochody mogą mieć taki przebieg. Statystyczny Polak nie dzwoni w sprawie ogłoszenia samochodu, jeśli ten ma przebieg wyższy niż magiczne 200 tkm (od jakiegoś czasu obserwuję ogłoszenia kilku aut, które ładnie wyglądają, są jeszcze dość młode, ale właśnie – mają 220 czy 240 tys. km i czekam aż jak po dotknięciu czarodziejskiej różdżki przebieg im spadnie…). Co więcej, jak już zadzwoni w sprawie jakiegokolwiek ogłoszenia, to pierwsze pytanie, jakie zadaje sprzedającemu dotyczy przebiegu auta. Nie bezwypadkowości, książki serwisowej, przeprowadzonych napraw, ale PRZEBIEGU. Wiem, bo sprzedałem w swoim życiu kilkanaście aut i zawsze była ta sama śpiewka.
Wracając jednak do pierwszego akapitu pod wstępniakiem. Polacy gloryfikują 1.9 tdi, jakby ten silnik był jakimś bożkiem. A to w sumie głośna, trzęsąca się jak osika jednostka przypominająca kulturą pracy strażacką motopompę. Naprawdę nic ciekawego. Jego następca, 2-litrowy diesel, nawet z pompowtryskiwaczami to także obraz kultu (chociaż coraz więcej kupujących go unika). Nie mówiąc już o wersji z Common Rail. I tu zaczyna się robić śmiesznie. Bo ja naprawdę nie rozumiem dlaczego każdy chce jeździć dieslem? Znam wielu posiadaczy wysokoprężnych jednostek, którzy jeżdżą autami 8-10 tkm. rocznie. Przecież posiadanie diesla w takim wypadku to nonsens.
Jeździłem kiedyś 1.6-litrowym turbodieslem, klekoczącym pod maską Golfa i palił faktycznie mało, do tego się nie psuł, ale przyspieszenia nie miał żadnego, na drodze szybkiego ruchu wyprzedzały mnie ciężarówki, więc o jakiekolwiek przyjemności nie mogłoby być mowy. Nikt nie namówiłby mnie do przesiadki do tego auta z nowoczesnej Skody z silnikiem 1.0 czy Forda z silnikiem o tej samej pojemności. A pod wpisami kolegów po fachu czytam, że jazda Octavią 1.0 to siara. Piszący twierdzi, że woli swojego Golfa III 1.9 D…
Jest też dużo mitów. Mówi się, że jak kilkunastoletnie BMW to tylko z silnikiem 2.5, 2.8 R6, ewentualnie jeszcze potężniejsze wersje z V-kami. Do niedawna użytkowałem BMW e36 z 2.5-litrową jednostką i miałem sporo szczęścia, bo naprawiać musiałem tylko głowicę (jedyne 3 tys. zł na dobrych częściach). Inni mają go zdecydowanie mniej, bo robią od razu panewki i walczą z vanosem (zmienna faza rozrządu), który za cholerę nie działa w przeważającej części BMW jeżdżących po polskich ulicach. Tylko czy właściciele zdają sobie w ogóle z tego sprawę?
Mam jeszcze drugie BMW. E34. Kocham to auto. Ma prosty silnik, mało pali, w zasadzie nie psuje się, ale czas robi swoje i trzeba czasami wymienić sparciałą rurkę, albo od razu osiemnaście sparciałych rurek w silniku (prawie półtora koła). Do tego dochodzi sprzęgło, zawieszenie, amortyzatory, czasami trzeba przeprowadzić remont blachy (przez niecałe dwa lata wydałem ponad 10 tys. zł tylko na elementy eksploatacyjne). Owszem, jak było nowe to przez pierwsze 100 tkm jeździło zapewne bezawaryjnie. Ale czy współczesne auta tego nie gwarantują?
Idźmy dalej. Silniki Audi – „nie do zajechania”, „już takich nie robią” słyszymy. Chodzi o 2.5 TDi i 2.8 V6. Świetnie, ale niezajechanych egzemplarzy już nie ma. Mercedes W124 jest tak drogi, że przy mojej całej sympatii do tego auta nie dałbym za niego nawet połowy ceny, którą wołają w ogłoszeniach. Dodam jeszcze, że poza silnikami nowej ery: 2.2, 2.8 i 3.2 tym autem nie da się jeździć. Diesle są potwornie mułowate i bardzo paliwożerne, a starsze benzyny paliwożerne i wymagające drogich napraw: słynne K-Jety. Japońskie auta z lat 80-, 90-tych gniją tak szybko, że któregoś dnia kierowcy powypadają z nich z fotelami i co z tego, że mają niezawodne silniki, a szwedzkie Volva stoją tak słabo z cenami na rynku, że nie sądzę, żeby ktokolwiek o nie należycie dbał – 960 da się kupić za mniej niż 10 tys. zł… 850, świetne auto kiedyś naprawdę, to wydatek maksimum 5-6 tys. zł. Czy za tyle da się kupić bezawaryjny samochód? Pytanie retoryczne.
Wniosek zatem jest prosty. Jeśli chcecie kupić bezawaryjne auto, kupcie nowy samochód, bo nawet z silnikiem 1.0, trzema cylindrami i turbiną pod maską będzie jeździł dłużej, niż tego od niego oczekujecie. Kocham starocie, pewnie się z nich jeszcze prędko nie wyleczę, ale mówienie, że „kiedyś to robili auta” jest grubą przesadą. Każdy samochód się psuje, taki już jego urok, a silnik – nawet nowoczesny – to tylko część, jak wahacz czy sprzęgło. Można zatem po dłuższej eksploatacji go wymienić.
Z wiekiem wydatki na samochód zawsze rosną, szczególnie jeżeli chcemy jeździć zadbanym youngtimerem – wtedy mogą zrujnować nawet średnio zamożną kieszeń. Co nie oznacza, że radość z jazdy nie będzie mimo wszystko większa. Wolę na co dzień starą Hondę Legend niż nowego Focusa. Tyle, że taniej wyjdzie mnie zakup tego drugiego (szczególnie, jeżeli policzę powiedzmy 4-5 lat eksploatacji z utratą wartości włącznie).
Zresztą, w przypadku nowych aut sami producenci chcą, żebyśmy traktowali je jak rzecz. Jak telefon czy laptop. Byłem niecały rok temu na szkoleniu w Peugeocie i tam dowiedziałem się, że ta francuska firma dąży do tego, żeby jej klienci nie kupowali już samochodów za gotówkę, a w zamian brali je w abonament. Świat motoryzacji się zmienia i zmieni jeszcze bardziej; będziemy jeździli nowszymi, sprawniejszymi i bezpieczniejszymi autami. Od tej drogi nie ma ucieczki.
Jedyne, co odstręcza mnie od zakupu nowego auta teraz (jestem w trakcie podejmowania decyzji co kupić na wiosnę – czy nowe czy jednak używane cztery koła) to pakiet OC/AC. Obowiązkowe OC podrożało bowiem w ciągu roku o 120 %, a AC podobno nawet pięciokrotnie. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Adam Gieras